https://www.facebook.com/przeczytane.napisane/posts/1690389344510568:0
Przeczytane. Napisane. feeling challenged with Wydawnictwo Znak and 26 others. 4 hrs · Kochani, prezentuję Wam poniżej moją listę najlepszych książek 2015 roku. Oczywiście wiele pozycji tu brakuje (i krwawi mi serce), ale podążyłam wg schematu zeszłorocznego - wybrałam po dwie książki z każdego miesiąca. W zestawieniu znalazły się oczywiście tylko książki, których recenzję umieściłam na blogu. Wiele ważnych i wspaniałych książek zostanie pomiętych, ale selekcja nie zna sentymentów I tak najlepsze książki przeczytane przeze mnie w/we: STYCZNIU: „Myślne miraże” – Eliza Segiet: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/myslne-miraze-eliza-seg… (Miniatura) "Więcej czerwieni" - Katarzyna Puzyńska:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/wiecej-czerwieni-katarz…(Prószyński) LUTYM: "Życie. Wydanie drugie poprawione" – Olga Kubińska:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/zycie-wydanie-drugie-po…(słowo/obraz terytoria) „Stulecie Winnych. Ci, którzy walczyli” - Ałbena Grabowska:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/stulecie-winnych-ci-kto…(Zwierciadło) MARCU: "Ballo amoroso" - Andrzej Ballo: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/ballo-amoroso-andrzej-b… (Barbelo) "Żona złotnika" - Sophia Tobin: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/zona-zotnika-sophia-tob… (DW PWN) KWIETNIU: "Król cieni" - Eve De Castro: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/krol-cieni-eve-de-castr… (Albatros) „Mroki” – Jarosław Borszewicz: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/mroki-jarosaw-borszewic… (Iskry) MAJU: "Sennik polski. Literatura, wyobraźnia i pamięć" - Wojciech Owczarski:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/sennik-polski-literatur…(słowo/obraz terytoria) "Pokarm Matki" – Jakub Pańków: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/pokarm-matki-jakub-pank… CZERWCU: "Te chwile" - Herbjørg Wassmo: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/te-chwile-herbjrg-wassm… (Smak Słowa) "Gretel i ciemność" - Eliza Granville: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/gretel-i-ciemnosc-eliza… (DW PWN) LIPCU: "Pożegnanie krawędzi" – Guy Goffette:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/pozegnanie-krawedzi-guy…(słowo/obraz terytoria) "Jesienią najtrudniej iść środkiem dnia" – Agnieszka Herman:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/jesienia-najtrudniej-is… (Nowy świat) SIERPNIU: "Antoine Cierplikowski. Król fryzjerów, fryzjer królów" - Marta Orzeszyna:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/antoine-cierplikowski-k… (Znak) "Długa droga do domu" - Joanna Jax: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/duga-droga-do-domu-joan… (Videograf) WRZEŚNIU to: "Maszyna do czytania" – Dorota Koman:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/maszyna-do-czytania-dor… (Iskry) "Coraz mniej olśnień" – Ałbena Grabowska:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/coraz-mniej-olsnien-abe…(Zwierciadło) PAŹDZIERNIKU: "Horyzont zdarzeń" – Mirosław Mrozek:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/horyzont-zdarzen-mirosa…(Fundacja im. T. Karpowicza) "Wyspa" – Joanna Miszczuk: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/wyspa-joanna-miszczuk.h… (Prószyński) LISTOPADZIE: "Lucynka, Macoszka i ja" – Martin Reiner:http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/lucynka-macoszka-i-ja-m… (Stara Szkoła) "Prześwity" – Eliza Segiet: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/przeswity-eliza-segiet.… (Signo) GRUDNIU: "Księżyc myśliwych" – Katarzyna Krenz, Julita Bielak: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/ksiezyc-mysliwych-katar… (Znak) "Chłopiec motyl" – Peter Stjernström: http://dajprzeczytac.blogspot.com/…/chopiec-motyl-peter-stj… (Poradnia K) I jak Wam się podoba?
0 Comments
22 grudnia 2015, Gdańsk, samo południe: Katarzyna, Księżyc, wywiad, redakcyjna choinka i ja. "Pan redaktor Maciej Pietrzak zapytany przeze mnie, jaką formę narracji przyjąłby w swojej książce - pierwszą osobę w czasie teraźniejszym, czy trzecią w czasie przeszłym - skłonił się ku trzeciej dodając, że jeszcze nie myśli o pisaniu." http://kotnakrecacz.pl/ksiezyc-mysliwych/
Posted on 2015-12-20 by Natalia Szumska "To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą". Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła. W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze? Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”. „Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów -- Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna. Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem… "księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu". SKRÓT DLA OPORNYCH Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne. Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami. Katarzyna Krenz, Julita BielakWydawnictwo ZnakLiczba stron: 504Ocena: 6/6 This entry was posted in literatura piękna, varia okołoliteracka and tagged Julita Bielak, Katarzyna Krenz, książki najlepsze,Księżyc myśliwych, recenzja, ZNAK. Bookmark the permalink.Post navigation← „Ścieżki północy” — recenzja i fragment protokołu 6 thoughts on “Księżyc myśliwych”
https://www.facebook.com/events/144481905918453/
Wydawnictwo ZNAK oraz kawiarnia artystyczna "Młody Byron" zapraszają na spotkanie pt. PODOBNO NA WYSPIE... z Katarzyną Krenz i Julitą Bielak, autorkami "Księżyca myśliwych" Prowadzenie: prof. Małgorzata Czermińska i dla porządku poniżej zamieszczamy spis postów, jakie pojawiły się na FB:
https://www.facebook.com/search/top/?q=ksi%C4%99%C5%BCyc%20mysliwych http://tattwa.pl/2015/12/wyspa-bergmana-na-dwa-glosy-wywiad-z-katarzyna-krenz-i-julita-bielak-autorkami-ksiezyca-mysliwych.html WYSPA BERGMANA NA DWA GŁOSY by Magdalena Stępień 13 grudnia 2015 Senna, tonąca we mgle fryzyjska wyspa, rozbitkowie z całej Europy spotykający się w barze u niewidomego Johannesa, zaginiony i uznany za zmarłego mąż i ojciec, zagadka, na drodze do rozwiązania której tropy mylą rozważania o naturze człowieka, o kulturze, nostalgiczne wspomnienia i codzienne konflikty: „Księżyc myśliwych” jest opowieścią magiczną. To jedna z tych książek, która – zamiast dawać gotowe odpowiedzi – uczy, jak stawiać właściwe pytania. Katarzyna Krenz, polska poetka, powieściopisarka i tłumaczka, znana z takich tytułów jak „Królowa pszczół”, „Lekcja tańca” oraz „W ogrodzie Mirandy” wspólnie z debiutantką Julitą Bielak stworzyła powieść, która narodziła się w przestrzeni internetowej podczas wymiany setek wiadomości mailowych. Autorki podczas 2 lat pracy nad książką nie spotkały się i nie rozmawiały ze sobą, ograniczając kontakt do korespondencji. Wywarło to ogromny wpływ na strukturę „Księżyca”, balansującego między powieścią epistolarną, esejem, a po skandynawsku klimatycznym thrillerem, w którym napięcie narasta niespiesznie, wciągając bohaterów coraz głębiej w tajemnicę. Lektura, po którą sięgnęłam bez sprecyzowanych oczekiwań, okazała się jedną z ciekawszych w kończącym się roku. Jeśli ominęliście ją na liście swoich czytelniczych planów, czym prędzej to nadróbcie – to idealna propozycja na nadchodzące święta, podczas których warto pozwolić sobie na chwilę refleksji i zadumy, niekoniecznie na tematy ze świętami związane. Recenzję „Księżyca” opublikuję w nadchodzącym tygodniu, tymczasem zachęcam Was do przeczytania wywiadu z autorkami. Autorem akwareli otwierającej ten wpis jest Jacek Krenz. Autorem zdjęć zamieszczonych w tekście jest Artur Próchnicki. NA DWA GŁOSY Od czego zaczęła się Pań znajomość i pomysł na napisanie wspólnie książki? Nota wydawcy głosi, że wcześniej nigdy się Panie nie spotkały, a Pani Julita była wówczas debiutantką. To wszystko składa się na dość ryzykowny model współpracy – co zatem było czynnikiem decydującym przy jej podjęciu? Julita Bielak: Pomysłu na pisanie książki nie było, ułożył się z teatru, jaki stworzyłyśmy. Z nagromadzonych notatek, postaci, miejsc, towarzyszącej nam muzyki, przypadków. My, kim jesteśmy? Ukryte za inicjałami swobodnie przekraczamy granice światów rzeczywistego i fikcyjnego. Mogłybyśmy na chwilę nadać sobie imiona, przymierzyć, jak kostium teatralny/…/ W życiu każdy z nas jest aktorem. W jakimś stopniu każdy z nas manipuluje rzeczywistością. [fragment powieści] Maskowanie się lub upodabnianie do podłoża albo do innych zwierząt jest zjawiskiem niezmiernie rozpowszechnionym w przyrodzie. Nic nowego. W mimetyzmie zwierzęcym sam wygląd jest tylko jednym z czynników gry. Pomagają mu gesty, postawa, ruch, a nawet dźwięki, przyczyniające się do pogłębienia ułudy. A my? Farbujemy włosy na blond, na fioletowo, nakładamy na twarz makijaż, zakładamy garnitur, wiążemy krawat – kamuflujemy się. Z kamuflażu powstają pułapki na niedźwiedzie. Jak Indianin ubieramy się w wilczą skórę i poruszamy jak wilk, by zbliżyć się do stada bizonów. W jednym konkretnym celu – by przetrwać. By wygrać, by odegrać rolę na scenie życia. Z takich teatrów powstają książki, jeśli ktoś zechce zapisać stronice. Każdy z nas jest książką. Katarzyna Krenz: Każda współpraca niesie ryzyko niezgody, wymaga wysiłku, by zgodę utrzymać. Tyle tylko, że my… wcale nie zamierzałyśmy współpracować, nie miałyśmy żadnego planu, a już na pewno nie taki, że napiszemy wspólnie książkę, którą potem wydamy. To był czysty przypadek, tak jak i cała nasza nie-znajomość. Z Julitą poznałyśmy się przelotnie, przed laty. Tak bywa, gdy mieszka się w tym samym mieście, że któregoś dnia ścieżki się przecinają, na uczelni czy na jakimś wernisażu. I czasem zawiązują się jakieś nici, ale częściej pozostają właśnie takie – przelotne. Wbrew pozorom, ta nasza nie-znajomość bardzo nam pomogła: pisząc, siłą rzeczy nie rozmawiałyśmy o sprawach prywatnych, o których nawzajem niewiele wiedziałyśmy, ale dzięki temu mogłyśmy się skupić na Rozmowie przez duże „R”, o którą jakże trudno we współczesnej globalnej wiosce. Bo porozumiewamy się na blogach, czytamy miliony informacji, łączymy w gigantyczne społeczności w sieci, ale w jakiś sposób „tu i teraz” każdy z nas pozostaje samotny. Korespondencja w układzie 1:1 to dość archaiczny pomysł, wymaga czasu i swoistej… wierności. Internet to ułatwia, a maile w miejsce papierowych listów całą procedurę przyśpieszają. Reszta była swego rodzaju mieszanką naszych literackich, filmowych i muzycznych fascynacji oraz tej jakiejś dziwnej i trudnej do wytłumaczenia namiętnej pasji, z jaką obie sięgamy po symboliczne pióro. Już pierwszy mail od Julity był takim sygnałem. Zaczynał się od słów: „Szanowna Pani Katarzyno, przeczytałam Pani ostatnią powieść…”, a zakończył cytatem z któregoś z moich wierszy. Była tam zapowiedź naszych przyszłych burzliwych dyskusji o sprawach najwyższej wagi: o sensie życia, które – pozbawione swoich wielo-wcieleń, lustrzanych odbić i odwiecznych reinkarnacji, jakie możemy odnaleźć jedynie obcując z dziełami sztuki – staje się ubogie, bo jednotorowe. Coś mnie w tym liście poruszyło, zrozumiałam, jakim darem jest możliwość spoglądania na kondycję ludzką i naszą indywidualną egzystencję przez jeden z magicznych pryzmatów Sztuki. Nie wiem, jak odpowiedziała Julita na to pytanie, ale nie zdziwiłabym się, gdyby odpowiedziała: „Właściwie nie potrafimy powiedzieć, dlaczego napisałyśmy „Księżyc”. Chyba sam się napisał. Myśmy po prostu rozmawiały”. Jak pisze się książkę we dwójkę, pracując w dodatku na odległość? W „Księżycu” granica między dwoma stylami jest momentami zauważalna, innym razem wszystko stapia się w jednolitą całość. Poza wybranymi fragmentami trudno dostrzec, gdzie zmienia się autor. Czy może… nie zmienia się wcale? Jak wyglądał proces twórczy: czy kolejne fragmenty historii są Pań wspólnym dziełem, czy może raczej pisały Panie naprzemiennie, dopowiadając ciąg dalszy po sobie nawzajem? KK: W literaturze czy szerzej w dziedzinie słowa pisanego – bo ta kwestia dotyczy nie tylko literatury sensu stricto, ale również sztuk teatralnych, scenariuszy filmowych czy prac naukowych – wspólne pisanie nie jest zjawiskiem nowym czy nieznanym. Jednak w naszym przypadku był to czynnik pod wieloma względami niesłychanie inspirujący. Przede wszystkim sprawiła to odległość – przez dwa lata pracy nad książką ani razu się nie spotkałyśmy, nie rozmawiałyśmy też przez telefon, cała „rozmowa” odbywała się drogą korespondencyjną (każda z nas napisała ponad 800 maili). Taka sytuacja wyzwala całkowicie odmienny tok myślenia, skłania do wymiany refleksji, które niewiele mają wspólnego z codziennością czy bieżącą sytuacją. Nie warto pisać do kogoś oddalonego o tysiące kilometrów o migrenie czy kapiącym kranie, bo nim wiadomość zostanie odebrana, jej jakość – z powodu tegoż oddalenia – ulegnie rozmaitym odkształceniom, straci na znaczeniu. Czy nie lepiej zatem porozmawiać o czymś mniej „normalnym” i przyziemnym, co nas interesuje i porusza na głębszym poziomie? O czym? Choćby o Bergmanie. Albo o morzu. Pisząc w takim oddaleniu, znalazłyśmy się w idealnej sytuacji, o jakiej wielu pisarzy marzy, wyobrażając sobie „czytelnika ukrytego”. Myśmy wzajemnie zyskały takiego czytelnika: na tyle jawnego, że nieustannie się wtrącał i głośno komentował, raz chwalił, to znów oburzał się i namawiał do zmian, podsuwając swoje pomysły co do charakterystyki bohaterów czy rozwoju akcji, ale jednocześnie odległość sprawiała, że każda z nas miała poczucie pełnej wolności, a wręcz – tak typowej dla sytuacji pisania – samotności w zaciszu własnej pracowni. „Księżyc” nie dlatego rozpada się (lub nie) na dwa głosy (fabułę i listy), że kolejne fragmenty pisała Julita, a inne wyszły spod mojego pióra. To nie tak działało. Nasza korespondencja odbywała sie swobodnie, to była rozmowa bez założonego na wstępie porządku, przynajmniej na początku, dopóki „Księżyc” nami całkowicie nie zawładnął. Temat gonił temat, pomysłów miałyśmy tyle, że z wielu musiałyśmy ostatecznie zrezygnować. Ale myśmy przez długi czas w ogóle nie zdawały sobie sprawy, że piszemy książkę. Nie miałyśmy takiego zamiaru! To była pasjonująca gra umysłu, która przypominała rozwiązywanie krzyżówki dla czystej przyjemności intelektualnej. Język naszej powieści – dialogi, prowadzenie fabuły czy warstwa epistolarna, które ostatecznie zbudowały świat „Księżyca” – był również elementem tej gry. Dlatego trudno doszukać się fragmentów, które wyszły spod pióra mojego czy Julity: ponieważ my same często tego nie pamiętamy. JB: „Księżyc” jest wynikiem mailowej rozmowy prowadzonej między Katarzyną a mną. Długiej rozmowy, podjętej po latach. Wtedy zdawkowej, towarzyskiej, a od momentu ukazania się pewnego wpisu na blogu, gdzie spotkałyśmy się w komentarzach – literacko-filmowo-muzycznej. Pisywałyśmy do siebie nocą, tak lepiej – ciszej, jedynie sporadyczny stukot tramwaju za oknem. Vargtimmen, druga w nocy, godzina wilka, trudne do określenia sylwetki zwierząt. Śnimy koszmary, budzimy się z trwogą. Niemożliwa do sprecyzowania odpowiedź, kto jest przyjacielem, kto wrogiem. Nikłe światło lampy zaciera kontury przedmiotów. Wiele stycznych prowadziło nas do siebie, chciałyśmy siebie słuchać i rozumieć. Przesiadywałyśmy w naszym małym niemym kinie o zbieżnych obrazach. Stałyśmy się dla siebie echem, odpowiedzią, partnerem do gry. Plansza rozłożona, czas na króla, wieżę i konia. Vincent nie cierpiał, przeciwnie, wierzył, że w nocnej ciszy dzieje się więcej i ciekawiej. Może boleśniej, ale głębiej. Brak snu wyostrza zmysły. Ciosy zadane nocą trudniej się goją, wspomnienia mocniej ranią, dawno wypowiedziane słowa celniej trafiają w serce, bo żadne inne słowa ich nie zagłuszają. Starzy wrogowie, dawno pokonani, nawiedzają nas pod osłoną nocy, burząc z trudem odzyskany spokój. Czekanie, które za dnia potrafimy utrzymać w ryzach, nocą wymyka się spod kontroli i staje się nie do zniesienia, ponieważ kochamy wtedy pełniej i bardziej nienawidzimy. Ale nie ma w tym nic złego, tak powinno być. Po co mielibyśmy żyć, jeśli nie po to, aby dotrzeć do sedna naszych uczuć? To wymaga odwagi, a odwaga nie rodzi się w tłumie. W tłumie rodzi się pustka. [fragment powieści] PÓŹNY DEBIUT I RĘCZNE STEROWANIE Pani Katarzyno – pochodzi Pani z „piszącej” rodziny. Czy myśl o zostaniu pisarką dorastała razem z Panią, czy też pojawiła się nagle w pewnym momencie życia? Mogłoby się wydawać, że w takiej rodzinie będzie to wręcz oczywisty wybór ścieżki życiowej – jak powstał Pani pierwszy literacki tekst i kiedy? KK: Rzeczywiście, pochodzę z artystycznej rodziny. Mój dziadek był malarzem, matka artystą grafikiem i tłumaczką poezji hiszpańskiej (nasze dzieci były przekonane, że Federico Garcia Lorca był ich wujkiem). Wszyscy stale coś pisali i wydawali: pamiętniki, podręczniki, dzienniki, reportaże. Ojciec, inżynier budowy okrętów i żeglarz-polarnik, napisał kilka książek o swoich wyprawach. Z kolei mąż i syn zajmują się malarstwem. W moim domu rodzinnym bywało wielu artystów, którzy nieraz do późnej nocy wiedli niekończące się dysputy o malarstwie, egzystencjalizmie, jazzie i filmowej nowej fali. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy postanowiłam, że zostanę tancerką klasyczną (którą ostatecznie, z powodów zdrowotnych, nie zostałam). Mimo pozorów artystycznej swobody i artystowskiej bohemy, przeszłam surową szkołę zarówno w domu, jak na sali baletowej i w teatrze, gdzie spędziłam całą młodość. Dość prędko dowiedziałam się, że bycie artystą to zobowiązanie i żmudna praca, a nie zwiewne marzenia, pozy i dolce far niente. Książki… Książek było w naszym domu więcej niż jakichkolwiek innych przedmiotów, moja matka mawiała, że mieszkamy kątem u naszych książek. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam pisać. Najpierw były wiersze. Podobało mi się, że słowa nabierają siły sprawczej, coś mi wyjaśniają, a jednocześnie pomagają ukryć się przed światem. Po studiach i okresie dziennikarskim przyszła kolej na pracę w wydawnictwach, przez 10 lat zajmowałam się również przekładami prozy, głównie angielskiej i amerykańskiej. To była dobra szkoła języka i stylu, mogę powiedzieć, że praktykowałam u najlepszych, tłumacząc takich prozaików jak Amos Oz, John Updike, Richard Russo. Ale na dobre zaczęłam pisać dopiero w Portugalii. To nie była tylko kwestia wolnego czasu, którego rzeczywiście miałam tam znacznie więcej, ale przede wszystkim uwolnionej od szumu codziennej rzeczywistości i własnego języka swoistej „otwartości na opowieść” – co zawsze lubiłam i co pobudzało moją wyobraźnię. Trochę tak jak u Karen Blixen, której przyjaciele podrzucali pierwsze zdanie, a ona bez namysłu podejmowała wątek i snuła dalej całą opowieść. W pisaniu to mnie najbardziej fascynuje: możliwość powołania do życia bytów i światów, które chwilę wcześniej jeszcze nie istniały. Czuję się wtedy jak w teatrze. Pani Julito, „Księżyc” to Pani debiut. Jakie doświadczenia z pisaniem miała Pani przed rozpoczęciem pracy nad książką? Czy myśl o zostaniu pisarką towarzyszyła Pani od dawna, czy pojawiła się nieoczekiwanie? Jakie są Pani dalsze plany literackie? JB: W filmie Bergmana „Sceny z życia małżeńskiego” Marianne czyta Johanowi z zeszytu (grubego, w czarnych plastikowych okładkach): „Odkąd tylko pamiętam, zawsze byłam posłuszna, zgodna, niemalże pokorna. Kiedy patrzę wstecz, przypominam sobie, że jako mała dziewczynka, miałam kilka gwałtownych wybuchów, kiedy z całą mocą podkreślałam swoją osobowość. Ale pamiętam również, że matka z przykładną surowością karała wszelkie takie odstępstwa od konwencji. Całe moje wychowanie, i moich sióstr, sprowadzało się do tego, żebyśmy były przyjemne. Z czasem odkryłam, że jeśli zachowałam w tajemnicy swoje prawdziwe myśli, natomiast potakiwałam i byłam przewidująca, to takie zachowanie było premiowane. Ojciec chciał, żebym została prawnikiem, jak on. Dałam kiedyś do zrozumienia, że najchętniej zostałabym aktorką. Lub, że chciałabym zajmować się teatrem. Pamiętam, że mnie wyśmiano”. Notowała sny, wspomnienia, refleksje… Słowa Mistrza przewyższają wszystko to, co chciałabym powiedzieć. Oddają moją drogę, nakreśloną przez życie. Zadebiutowałam; późny to debiut czy – spóźniony? Dokąd wiodą, stawiane po sześćdziesiątce, pierwsze kroki? Nie wiem, nie mam potrzeby mówienia wprost. Powrotu nie ma, ścieżka zarosła. Czekam na styczną literackich obrazów i moich, przeżywanych zza kulis, dni. Jest taki wiersz Morrisa Bishopa „Strofy ułożone w piątym rzędzie pośrodku”, znam go z przekładu Stanisława Barańczaka. Nie bawiąc się w metaforyczne odniesienia, zdecydowanie przypominam prelegenta z trzeciej strofy: „/…/ Który nie mogąc w ryzy ująć Chaosu kartek, już w połowie Odczytu grzmi: Rrrrrrreasumując…” Pani Katarzyno: pomijając kwestię formy i pracy w duecie, czym różniła się dla Pani praca nad „Księżycem” od pisania poprzednich książek? „Księżyc” różni się od Pani poprzednich powieści. Czy jest dla Pani przez to wyjątkowy, ważniejszy? Czy może wyznaczyć dalszy kierunek dla Pani pisarstwa? KK: Pisanie odbieram trochę tak jak podróż: z każdej książki, wiersza czy przekładu „wracam” zawsze z poczuciem, że to doświadczenie mnie zmieniło, poszerzyło moje widzenie świata, czegoś nauczyło. „Księżyc” nie był pierwszą próbą pisania dialogicznego, już wcześniej pisywałam rozmaite teksty z innymi autorami, ale niewątpliwie był najciekawszym eksperymentem, i to pod każdym względem, nie tylko objętości i czasu trwania całego procesu. Pisanie tak dalece wspólnej książki – bez rozdzielania na części czy wskazywania, co która z nas napisała – kazało mi zapomnieć o własnej optyce, a przynajmniej tę optykę na jakiś czas poszerzyć o spojrzenie równoległe, jakie proponowała Julita. Nie był to prosty rachunek matematyczny. Jednoczesne widzenie każdej sceny oczyma dwóch autorek zakładało dwie możliwości: albo mogłyśmy zdecydować, że owa dwoistość pozostanie widoczna, albo że będzie współgrać, jak w akustyce, „alikwotowo”, zacierając wyjściowy dwugłos, tak by obraz zyskał poszerzone brzmienie w ramach wspólnej skali. Co ciekawe, myśmy tego modelu nie ustaliły a priori, by następnie się go trzymać, tylko za każdym razem podejmowałyśmy odrębną decyzję: teraz zagramy razem, a teraz rozdzielimy głosy, zawsze dla dobra tekstu. Zapominając o sobie. Nie chodziło tu o ręczne sterowanie, tylko o zachowanie pewnej energii, jaką daje jedynie twórcza swoboda i prawo wyboru. Była to gra nie do końca synchroniczna, gdyby tak było, pewnie szybko byśmy się znużyły, przytakiwanie w sztuce nie jest dobrym doradcą. Najciekawsze było… czekanie na to, jak Julita zareaguje, co wymyśli, którędy pójdzie. Czy tak, jak ja to zaplanowałam, a może całkowicie odmienną ścieżką, o której wcześniej nie pomyślałam? To czekanie należało do reguł gry, dodawało dynamiki pisaniu, często nas same zaskakiwało. Uczyło zachowania dystansu wobec własnych pomysłów i akceptacji dla pomysłów drugiej strony. I nawet jeśli „Księżyc” nie wyznaczy, jak Pani to ujęła, dalszego kierunku mojego pisania, bo tego jeszcze nie wiem, to na pewno okazał się nieocenionym ćwiczeniem z „pisania ze słuchu”, rozpiętym gdzieś pomiędzy żywiołem „słyszenia głosów” a umiejętnością słuchania. WYSPA I JEJ METAFORA Dlaczego wyspa Sylt? Jakie doświadczenia, wrażenia czy też wspomnienia zadecydowały o umieszczeniu akcji akurat tam? KK: Odpowiedź może zdziwi, ale będzie prosta: bo z perspektywy 40-stopniowych upałów w Lizbonie, archipelag fryzyjskich wysepek na Morzu Północnym kojarzył się z przyjemnym chłodem. Z jasnością umysłu. Z pożądanym zachmurzeniem (zwłaszcza jesiennym), które pozwoliłoby nareszcie odpocząć oczom, zmęczonym białym żarem i nieskazitelnym błękitem nieba. Tak brzmiała moja odpowiedź na pytanie, które w pewnym momencie zadała również Julita. A dlaczego wyspa? Może dlatego, że wyspa to miejsce nasycone mitem, symboliką i magią? Metaforyczne! A może z powodu dobrze nam wszystkim znanej tęsknoty za miejscem, do którego chcielibyśmy uciec, żeby się ukryć-zaszyć-zniknąć, by pewne sprawy spokojnie przemyśleć? Wyspa ma w sobie coś z domu, zamyka, chroni, ale i odgradza. By się z niej wydostać, musimy przepłynąć morze. To mocny obraz, samo życie. A potem stało się tak, jak zwykle się dzieje, gdy trafimy w miejsce wcześniej obce, bo nieznane: zaczynamy je poznawać. I okazuje się, że zarówno samo miejsce, jak i losy jego mieszkańców tworzą sieć złożoną i kompletną. Wnikamy w dramatyczne sploty historii, natykamy się na sekrety i tajemnice, a nawet zbrodnie, o których sami mieszkańcy nie lubią mówić, ale uwielbiają plotkować. Powoli dostosowujemy ubrania do miejscowego klimatu, kupujemy szaliki i parasole albo słomkowe kapelusze i kolejny kostium kąpielowy. Otwieramy się na doznania, poznajemy nowe smaki i lokalne zwyczaje. Mnie to jakoś zawsze fascynowało: jak to się dzieje? Kiedy nas to ogarnia? W jaki sposób garść pobieżnych wiadomości, jak nazwa na mapie, położenie geograficzne, średnia rocznych opadów, informacje z przewodnika czy ceny biletów na środki lokomocji – uruchamia cały ten mechanizm wrastania? Co pozwala nam przeniknąć do wnętrza takiego z pozoru zamkniętego mikrokosmosu? Spędziłam 9 lat w Portugalii, to, o czym mówię, składało się na nasze codzienne doświadczenie. Wyspa Sylt była kolejnym takim punktem na mapie. Dziś jest „moją wyspą”. Początkowo namawiałyśmy się nawet z Julitą, że musimy tam koniecznie pojechać-popłynąć-polecieć, bo tego wymaga solidne podejście do warsztatu pisarskiego. Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna. Bo co będzie, jeśli się okaże, że nie odnajdę tam nastroju tej wyspy, którą stworzyłyśmy w wyobraźni? Co poczuję, gdy w uliczkach Westerlandu nie spotkam Johannesa i Vincenta, Rose i pani Bellitz, tylko samych obcych ludzi? JB: Nasze postaci nie istnieją, nie spotka Pani Igora w Mareil-Marly. Sylt – tak, ale że nigdy tam nie byłyśmy, wyspa opisana jest z pamięci. Tak, z pamięci, w którą zapadła „Matnia” Romana Polańskiego, tęsknota za mgłą, miłość do morza, słony posmak w ustach, niechęć do upału, drinku z parasolką, olejku do opalania, hamaku i nudy pod palmą. Przeciwstawienie dźwięków starego przeboju Kaomy i Cul-de-sac Krzysztofa Komedy. Prawda, jakie to proste? Z wielkim prawdopodobieństwem nasz Sylt nie istnieje. Przestrzeń, miasteczko, które pojawia się w „Księżycu” jest nie mniej ważne dla fabuły niż losy bohaterów. Trudno powiedzieć, że stanowi dla nich jedynie tło, można stwierdzić nawet, że mocno wpływa na decyzje, które podejmują, na ich nastroje, na zachowanie. Czy można powiedzieć, że wyspa jest jednym z bohaterów „Księżyca”? KK: Pisząc, zwykle skupiamy się na postaciach: chcemy, by czytelnik naszego bohatera pokochał, zrozumiał, zechciał się z nim utożsamić. Albo – jeśli jest to tzw. Zły – żeby go osądził moralnie, na własny użytek wyznaczając granice między prawem i bezprawiem. Powszechnie sądzimy, że w sztuce to bohaterowie na przykładzie swoich czynów i losów budują opowieść, odsłaniają sens życia, odkrywają tajemnicę, torując ścieżki dla nowych myśli i wyobrażeń. Ale wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy tę samą fabułę opowiedzieli wielokrotnie, lokując ją w kilku różnych miejscach, powiedzmy: w wielkim mieście albo gdzieś na prowincji, w górach albo nad morzem, gdzieś na końcu świata. Albo – na wyspie. Trochę jak w „Kwartecie aleksandryjskim”, tyle że punktem odniesienia byłyby miejsca, a nie jak u Durrella postaci, które kolejno przedstawiają swoje wersje tych samych wydarzeń. To ciekawe pytanie: jak bardzo miejsce nas zmienia, jak wpływa na nasze losy? I – co by było, gdyby wszystko wydarzyło się nie tutaj, tylko całkiem gdziej indziej. Z wyspą w „Księżycu” było jeszcze inaczej. Od początku jawiła nam się jako miejsce wyjątkowe – umocowana w rzeczywistej przestrzeni, była zarazem wyspą ze snu, swoistym „tu i teraz” dla naszej wyobraźni. Przystanią dla uciekinierów takich, jak Vincent, Rose czy Johannes, którzy przybyli na nią nie tyle z innych światów, co z dawnego życia. To ważne rozróżnienie: najtrudniej jest uciec od siebie, jeśli nie dokonamy zmiany w sobie, nowe miejsce niewiele zmieni. I tu dochodzimy do sedna: to samo dotyczy również samej wyspy, która istnieje naprawdę, ale z czasem stała się inna od tej prawdziwej, poprzez dopisanie jej innej historii. Tak jakby i sama wyspa – dzięki wprowadzeniu jej na scenę „Księżyca” – zaczęła wieść nowe życie. JB: Motyw małego miasteczka towarzyszy mi nieodmiennie. Piszę o nim na blogu W Altanie, u Ewy Marii Slaskiej na Wordpressie. Na niewielkiej przestrzeni ludzie wydają się sobie bliżsi, przyjaźni. Wydają. Inaczej, tragicznie czy wręcz groteskowo, mówią o tym „Matnia” i „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Pozornie łatwiej o interakcję, choć wszędzie toczy się ta sama gra, której celem jest zdominowanie przeciwnika, a przebieg doprowadzony do absurdu. Komuś wyspa kojarzy się z samotnością, wyobcowaniem, brakiem zrozumienia, oddaleniem, więzieniem. Ingmar Bergman tworzył na wyspie, wszystko zaczęło się od Fårö, od decyzji osiedlenia się w miejscu wymarzonym do szukania świętego spokoju, a przewrotnie przynoszącym nowe spojrzenie, niepokój twórczy, duchową odnowę. Dla pewnej Magdaleny, zwyciężczyni konkursu z pytaniem o metaforyczną wyspę i „Księżycową” nagrodą, jest niczym innym, jak ucieczką, miejscem do zaszycia się. Tylko czy można uciec przed samym sobą, dokądkolwiek byśmy nie pojechali, zabieramy ze sobą siebie. Wyspa to jedno ze złudzeń. Raj jest wyspą. Piekło również. Bo jak się mieszka na wyspie, to morze jest wszędzie. Wyspa jest pretekstem, okazją do tego, by spojrzeć na bohaterów, losy, przypadki z pewnego dystansu. Za chwilę znów przybliżyć zoom. Czy sama może być bohaterem, w jakiś sposób tak. Na pewno zna Pani biografię Tove Jansson autorstwa pani profesor Boel Westin: „zadziwiająco wiele osób snuje marzenia o wyspie”, pisze Tove w eseju On (Wyspa) z 1961. Wyspa równa się samotność i bliskość zarazem, otwartość i odizolowanie. To metafora wolności. Tove Jansson śniła o wyspie, o latarni morskiej, tej na Kummelskar. Wyspa, tam spróbuję innego życia… Dzisiaj wróciłam do domu z „Mężczyznami bez kobiet”, tak – Haruki Murakami. Niedzielę spędzę na zupełnie innej wyspie, już zaprosiłam na nią Jolantę Tubielewicz i „Historię Japonii”. Podobno w Niemczech zakwitły zimowe wiśnie, niebywałe. Miejsce akcji jest rzeczywiste, podobnie jak inne miasta, w których przebywają bohaterowie „Księżyca”. Czy dom Evy, bar lub szpital mają swoje rzeczywiste odpowiedniki? Na ile wierny oryginałowi jest obraz wyspy przedstawiony w powieści? A może w całości jest literacką fikcją? JB: Wystąpiłam przed szereg. Księżycowe domy, być może są, choć może nie stoją przy ulicach Westerlandu. Widzimy tylko to, co zauważamy. Potrafimy, mając oczy szeroko otwarte, odwrócić naszą świadomość od tego, co do nich dociera, znaleźć się myślą w całkiem innym krajobrazie niż ten, który się przed nami roztacza. Stajemy się w takich przypadkach ślepcami z wyboru. Jaki jest Pani Sylt, Magdaleno, jaka jest Pani wyspa – ta realna, i ta metaforyczna? Dom zbudowano z kamienia. Zabity deskami i zarośnięty niemal po okap łupkowego dachu, stał w cichym zaułku na obrzeżach miasta. Na furtce wisiała kartka: „Na sprzedaż”. Smagany północnym wiatrem od morza, był zamknięty na cztery spusty i wiele wskazywało na to, że od lat nikt do niego nie wchodził. Dawni mieszkańcy opuścili go w widocznym pośpiechu: na ganku zauważył przewrócone krzesło, na oparciu drugiego jakaś tkanina z powodu wilgoci niemal straciła strukturę. Furtka była zamknięta na przerdzewiałą kłódkę, zamek poddał się pod naciskiem ręki. Płatki rdzy posypały się na ziemię. Brodząc po pas w rumiankach, komosie i dzikiej marchwi, Vincent obszedł dom dookoła. Przetarł rękawem zakurzoną szybę i zajrzał do kuchni. Jakby aktorzy opuścili plan filmowy w pośpiechu, nie kończąc tego, co zaczęli. Na podłodze pod stołem leżał jeden sabot, pranie wciąż suszyło się na sznurku nad piecem, zasnute pajęczynami talerze i kubki stały na kuchennym stole. Drewniana łyżka, nóż, zapomniana lalka. Co mogło się wydarzyć, że dziewczynka nie zdążyła zabrać lalki? Odsunął się gwałtownie od okna. Wewnętrzny głos zarządził natychmiastowy odwrót, a on posłuchał go wyjątkowo potulnie. Lepiej nie dotykać miejsc, które tyle pamiętają, pomyślał. Nawet jeśli są to cudze domy. [fragment powieści] KK: Wspomniałam już o tym wcześniej: wiedzione poczuciem obowiązku, podeszłyśmy do tematu bardzo poważnie. Przestudiować odnośne mapy, kompendia i opracowania, rozkłady jazdy i połączenia lotnicze. Zweryfikować fakty i statystyki, dowiedzieć się jak najwięcej! Historia, geografia, ukształtowanie terenu i dna morskiego, turystyka, prądy morskie i klimat, flora i fauna. Róża westerlandzka została eksperymentalnie zasadzona w naszym ogrodzie (pięknie zakwitła), garstkę bisioru jeszcze w Portugalii zebrałam własnoręcznie z dwóch kilogramów muszli omułków jadalnych (Mytilus edulis), potem długo moczyłam w soku z cytryny i bieliłam na słońcu, zgodnie z instrukcjami znakomitej znawczyni tematu ze Szwajcarii, z którą w trakcie pisania nawiązałyśmy kontakt. Poznałyśmy też z Julitą smak herbaty fryzyjskiej, którą (koniecznie) należy posłodzić, mieszając skrystalizowanym cukrem oblepionym na długim patyczku. Brzmi to może dość zasadniczo, ale w praktyce było pasjonującym zajęciem, lokującym się gdzieś na pograniczu pracy dziennikarza śledczego i prywatnego detektywa. Natomiast domy, podobnie jak nasi bohaterowie, to czysta fikcja, naturalnie oprócz postaci historycznych, bo i takie w „Księżycu” się pojawiają, podobnie jak np. dworzec kolejowy czy klinika w Westerlandzie, które rzeczywiście można znaleźć tam, gdzie je umiejscowiłyśmy. Pozostałe miejsca? Licentia poetica, swodoba, na jaką pozwalają autorowi reguły fikcji literackiej. Chociaż… nadal w granicach pewnej rozsądnej wiedzy o świecie, bo przecież trudno sobie wyobrazić w tamtejszym klimacie dom zbudowany w stylu hiszpańskim czy greckim. Ale pomyślmy o tym inaczej: przecież Eva Waltzer nie mogłaby mieszkać w innym domu, prawda? A dom Vincenta? Wystarczy podsłuchać, co myślał on o życiu i kwestiach materialnych, byśmy stwierdzili, że dom, który kupił (i nigdy nic w nim nie zmienił ani nie wyremontował) jest doskonale spójny z jego osobowością. Przynajmniej nam się tak wydawało. No i jest jeszcze bar Johannesa. Każdy żeglarz i marynarz, każdy podróżnik czy pasażer statku albo promu zna takie bary, istnieją we wszystkich portach świata. Ledwie zejdziemy na ląd, trafimy tam od razu. To specyficzne miejsca, rozpoznawalne, z charakterem, miejsca, gdzie można spotkać starych znajomych bez umawiania się, zostawić dla kogoś przesyłkę lub wiadomość i wypić piwo na kredyt. Mamy nadzieję, że bar Johannesa spełnia wszystkie te warunki. STRONA W SPORZE Celowo nie pytam Pań o fabułę i zagadki zawarte w „Księżycu”, żeby nie zdradzić zbyt wiele czytelnikom. Chciałabym jednak zadać pytanie o bohaterów: każda z osób pojawiających się w książce ma własną historię, często przedstawioną w rozbudowany sposób. Mnie najbardziej zaintrygowali Vincent i Johannes. Czy któraś z tych postaci była dla Pań w jakiś sposób ulubioną, ważniejszą, czy któraś historia budziła więcej emocji niż inne? KK: No cóż, jak widać z Pani pytania, tego nie dało się ukryć! Oczywiście, miałyśmy swoich ulubieńców, a Vincent i Johannes niewątpliwie do nich należeli. Nie tylko dlatego, że prowadząc ich poprzez kolejne rozmowy, spotkania i wydarzenia, przywiązałyśmy się, przyzwyczaiły do ich obecności. Równie bliskie były nam ich poszukiwania i wątpliwości. Może to jest tak, że nie znajdując odpowiedzi na pewne zasadnicze pytania, łatwiej nam się z nimi uporać dzięki takiej projekcji na losy kogoś innego? Może wówczas wyraźniej widać, jakie były przyczyny i jakie mogą być skutki określonych wyborów życiowych? Tu nie chodzi o to, że Vincent czy Johannes przeżywali takie same rozterki duchowe jak ja, to byłoby zbyt proste. Mnie raczej chodzi o pewien wspólny mianownik takich poszukiwań. O podobne, że posłużę się sformułowaniem Dąbrowskiej, „przygody człowieka myślącego”. Dawniej pisarze byli, sama nie wiem, bardziej pewni siebie? Pisząc powieści czy opowiadania, przedstawiali własne koncepcje świata, jakby mówili: oto tak jest, taki jest porządek rzeczy. Współczesna literatura nic już nie stwierdza ani nie podpowiada, nie daje żadnych rozwiązań. Przypomina raczej zbiór pytań-bez-odpowiedzi, przede wszystkim dlatego, że świat zmienia się w tak zawrotnym tempie, iż nie znajdujemy już punktów stałych, a wszelkie definicje dewaluują się szybciej niż pieniądze, przemijają szybciej niż mody. JB: Jeśli teraz, po północy, będę dużo mowiła o Vincencie, Pani Magdaleno, znowu pojawi się we śnie. Bo ze snu przyszedł. Z uroku smutku urastającego do miana wyższej godności. Z akceptacji smutnej inteligencji u mężczyzny. Z afirmacji, jeśli wiem, co mówię. W stulecie urodzin Jeremiego Przybory i mojego szacunku do niezapomnianego twórcy, wręcz uwielbienia, obie postaci nałożą się, a tego mogę nie przeżyć. Mam na półce, znam na pamięć teksty kabaretów Mistrza, a także inne Jego książki: „Dziecko szczęścia”, „Ciociu, przestrasz wujka” i, jak Jeremi Przybora maluje słowem, tak Vincent szkicami, obrazami, wnikliwą obserwacją. Czasem milczeniem. Powściągliwie, niejednoznacznie, celnie, z nutą ironii, żeby nie powiedzieć lekkiego szyderstwa. A Johannes, uosobienie czegoś utraconego – czasu, ludzkich relacji, nadziei, iluzji, a jednocześnie skupiający ludzi wokół siebie, jak Pani myśli, Magdaleno, ma złudzenia, czy jest z nich, plasterek po plasterku, odarty? Z „Maga” Johna Fowles’a wiem, że: „W życiu każdego człowieka istnieje punkt zwrotny. Jest to chwila, kiedy człowiek musi sam siebie zaakceptować. Już nie chodzi o to, jakim ma się stać. Chodzi o to, jaki jest i jaki pozostanie”. Porównać Vincenta i Johannesa, ocenić ich historii, nie mogę, jestem stroną w sporze. ROZMOWA Z BERGMANEM Czytałam artykuły i wywiady, w których dziennikarze przywoływali w kontekście „Księżyca” skojarzenia z Bergmanem i Tarkowskim. Mnie forma, w jakiej prowadzona jest narracja, przypomina „Świat Zofii” Gaardera i „Bestię” Grødala: akcja przeplatana listami, rozważania na temat sztuki, kultury, filozofii, historii, pogłębiające portrety psychologiczne bohaterów i tajemnica, do której rozwiązania wydarzenia niespiesznie zmierzają – na ile świadoma i konsekwentna była taka właśnie literacka forma? Gdzie są źródła jej inspiracji? KK: Pomysł włączenia listów pojawił się chyba przy okazji rozmowy o Bergmanowskim poszukiwaniu prawdy i o maskach, jakie wszyscy mniej lub bardziej świadomie w życiu nosimy. Przymierzanie masek-osobowości to fascynująca gra, skomplikowana psychologicznie i emocjonalnie. Wtedy dobrze jest, gdy na horyzoncie pojawią się jacyś „inni”, choćby byli oni tylko tworami naszej wyobraźni. Ci fikcyjni bohaterowie są dla nas swego rodzaju szansą na oderwanie się od siebie samego, na stanie się przez chwilę kimś innym, na co w życiu nie zawsze mamy czas czy odwagę. W tym sensie to nie my jesteśmy autorkami listów w „Księżycu”, lecz nasze bohaterki, dwie siostry ukryte pod inicjałami J. i B. Zaproponowane porównanie, jakże ciekawe i zaskakujące – ze „Światem Zofii” Gaardera i „Bestią” Grødala (może warto by tu jeszcze dodać „Podróż Teo” Catherine Clement, zaraz wyjaśnię dlaczego, mimo że to książka przeznaczona dla młodszego czytelnika, lecz podobnie pomyślana) – wskazuje, że nasze poszukiwania duchowych ścieżek i własnego „kształtu wewnętrznego” zawsze prędzej czy później zaprowadzą nas w rejony filozofii (Gaarder), psychologii (Grødal) i religii (Clement). Potrzebujemy wskazówek, poszukujemy Mistrzów i Przewodników, dlatego pytamy. I dlatego czytamy. Z „Księżycem” było jednak trochę inaczej. Obie z Julitą należymy do pokolenia, które wiek formujący ma już dość dawno za sobą. I jeśli w naszej książce mimo to pada wiele pytań, wynika to z naszego przekonania, że na poszukiwania dróg duchowych i życiowych nigdy nie jest ani za wcześnie, ani zbyt późno. Może chciałyśmy się dowiedzieć, kim jesteśmy i jaki jest cel „tego wszystkiego”, jeśli o celu w ogóle możemy tu mówić? Ale równie możliwe jest, że chciałyśmy sobie odpowiedzieć na inne pytanie: skąd przychodzimy? Co stanowiło nasz punkt wyjścia w sensie kulturowym? I czy ówczesne tropy filozoficzne, artystyczne i duchowe okazały się na tyle ciekawe artystycznie i intelektualnie, że przetrwały próbę czasu? JB: Kiężyc skrywa cień Ingmara Bergmana, mroczność filozofii jego filmów. Wystarczy z uwagą przeczytać „Scenariusze”, przestudiować zawarte w nich komentarze Mistrza, by zdać sobie sprawę, że każda z przeczytanych książek, a przynajmniej większość, stanowi tylko jedno z niezliczonych możliwych rozwiązań konstrukcji, funkcji, miary wszechrzeczy. Mogłabym wobec „Księżyca” zastosować jedną za znanych mi metod statystycznych, przeprowadzić analizę wariancji, korelacji, a nawet dyskryminacyjną. Wyniki nanieść na wykres kołowy. Albo rozpłaszczyć, jak preparat żaby, przypiąć do deseczki małymi gwoździkami, przyglądać się, przeprowadzić wiwisekcję. Tak, wiwisekcję, bo „Księżyc” jest żywym organizmem, cały czas się zmienia. Nawet poprzez przeprowadzany właśnie wywiad, bo staje się Pani, Pani Magdaleno, jego współtwórczynią, nakładając na okładkę swoistą – z pytań i odpowiedzi złożoną – obwolutę. Księżyc, jak i jego przemiany, fazy, jest mi bardzo bliski, nadal odczuwam je głęboko. Dlatego nie nałożę na opowieść Katarzyny i moją algorytmu „tak-nie”, przejdę raczej, jak przez poemat, heksametrem. Proszę spróbować, Pani Magdaleno, jak ładnie brzmi… Warto zauważyć, że Bergman, Gaarder i Grødal to twórcy skandynawscy, germańscy. Akcja „Księżyca” rozgrywa się w Niemczech, ale fabułę spowija atmosfera typowa dla literatury nordyckiej. Czy sądzą Panie, że literatura danego kraju może mieć swój charakterystyczny język, rozpoznawalny klimat, określony rodzaj wrażliwości, albo nawet skłonność do określonej formy? Jak Panie sądzą – czyja twórczość wywarła największy wpływ na język i wrażliwość, którymi posługują się Panie podczas pisania? KK: Rzeczywiście, skandynawska aura dość mocno przenika naszą fryzyjską wyspę. Myślę, że dzieje się tak nie tylko z powodu geografii – do granicy duńskiej jest tam dosłownie kilka kroków (czy raczej: ruchów wiosłem). Znam Skandynawię stosunkowo dobrze, byłam w Norwegii, Danii, kilkakrotnie dłuższy czas przebywałam w Szwecji, w tym na stypendium w domu pracy twórczej na Gotlandii, tej samej, gdzie Tarkowski nakręcił „Ofiarowanie”; wtedy też wybrałam się na sąsiednią wyspę Fårö, żeby „poczuć” bergmanowską przestrzeń. Z jakiegoś powodu krajobraz, paleta barwna i poetyka tamtego świata przemawiają do mnie mocniej niż np. Iberia. Ale jest jeszcze coś. Mnie do pisania potrzebny jest pierwiastek tęsknoty za jakimś odległym czasem i miejscem, za czymś, co bezpowrotnie minęło lub z jakiegoś powodu jest nieosiągalne. Nieuchwytne. Skandynawia jest przesycona podobną nostalgią. Nie wiem, czy dzieje się tak z powodu morza, długiej mrocznej zimy czy dlatego, że ludzie tam mieszkają oddaleni od siebie, ale ta nostalgia i ból samotności są wyjątkowo obecne. Jesienią północna Fryzja tonie we mgle. Kontury się zacierają, brunatne liście są tak nasiąknięte wilgocią, że przestają szeleścić. Wilgoć wnika w mury domów, przenika do szpiku kości. A jeśli zdarzy się cieplejszy dzień, to noc będzie tym bardziej zamglona, a ranek wstanie w białych oparach. [fragment powieści] Chyba nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o książkę, która wywarła na mnie największy wpływ, ale Skandynawii na liście lektur zawsze było dużo: sagi islandzkie, „Krystyna, córka Lavransa”, „A lasy wiecznie śpiewają”, „Ptaki”, twórczość Laxnessa, „dorosłe” opowiadania Tove Jansson. Co ciekawe, jakoś nie dałam się uwieść ostatniej fascynacji skandynawskim kryminałem, ścieżki mniej uczęszczane wydają mi się bardziej mroczne niż najmroczniejsza zbrodnia sprzedana w milionach egzemplarzy. JB: Nabrałam komiksowego spojrzenia poprzez dziesiątki obejrzanych filmów. Wychowywałam się przez jakiś czas u babci w Warszawie, miałam wtedy 5 czy 6 lat. Babcia, zagorzała kinomanka, chcąc sama obejrzeć film, zabierała mnie do kina. To były takie filmy jak np. Felliniego. Na niektóre panie bileterki nie chciały mnie wpuścić i wtedy czekałam w kasie. Tam nauczyłam się pisać i czytać. Stąd później miłość do kina pozostała, z tego powodu spoglądałam na świat kadrami i dialogami. Ukrywałam to, podejrzewając, że ze mną coś jest nie tak. Ludzie inaczej pojmują świat, przyjmują go takim, jakim jest, rzucają się w wir wydarzeń, a ja gdzieś zawsze z boku z włączonym obiektywem – rejestruję. W naszej książce jak w kinie wyświetlają się filmy Ingmara Bergmana, wprowadzając w atmosferę skandynawskiej tajemnicy. Intryga książki chwilami przypomina ostateczną partię szachów z „Siódmej pieczęci”. Gdyby „Księżyc myśliwych” został sfilmowany, najbardziej przypominałby… Jak widać, odpowiedź na pytanie, czyja twórczość wywarła na mnie największy wpływ, jest prosta: Bergman, tak, zdecydowanie Bergman! by ANNA MARIA PRZYBYŁO - 6 GRUDNIA 2015
http://szuflada.net/ksiezyc-mysliwych-pozytywna-recenzja/ [przedruk] „Księżyc Myśliwych” to dobry tytuł, intrygujący. Sięgam po pokaźny tom w przekonaniu, że oto mam przed sobą kolejną powieść z rodzaju tych, które się czyta lekko, łatwo, na bezdechu. Liczę na to, że akcja książki będzie zrozumiała, czytelna, niezbyt zajmująca (tzn. niewiele wymagająca od zmęczonego dniem powszednim czytelnika), a przy okazji dostarczy mi ekscytujących ukłuć przestrachu, typowych dla literatury grozy. Rozpoczynam moją podróż – udaję się na Księżyc. Pokonując kolejne rozdziały, przeprowadzam wnikliwe rozpoznanie. Książka na ten czas i na tę porę. Doskonale wpisuje się w aktualną czasoprzestrzeń i objawia w zaskakująco dobrej scenerii. Akcja powieści rozpoczyna się w październiku, także w czasie rzeczywistym zaczyna się dziesiąty miesiąc roku. Wokół panuje zbiorowa histeria, wywołana złowieszczym Krwawym Księżycem, łudząco podobnym do tego na okładce. Niecodzienne zjawisko niepokoi i miesza w umysłach. Czerwona barwa luny zwiastuje nieuchronny koniec świata. Oto wielkimi krokami zbliża się biblijny Armagedon. Ludzkość czekają tragiczne, upiorne wydarzenia, zwiastowane przez liczne astronomiczne znaki. Spoglądam na niebo i nie dostrzegłszy niczego niezwykłego, sięgam po bardziej prawdopodobne sensacje, tyle że na papierze. Wbrew moim wyobrażeniom z kartek nie wyskakują bezgłowe zjawy czy inne demoniczne stwory, toteż treść nie przyprawia mnie o rozstrój nerwowy. Gorączkową atmosferę fatalistycznych proroctw – ku mojej uciesze – schładza surowy klimat wyspy. Tu, na Sylt, jeśli nawet dzieje się coś niezwykłego, życie toczy się dalej. Zachowawcza postawa mieszkańców tej nadmorskiej strefy Niemiec skutecznie neutralizuje irracjonalne poczucie zagrożenia i hamuje podsycaną przez media „krwawą” psychozę. Nawet jeśli apokaliptyczne wizje są wyłącznie stekiem bzdur, to w jakiś sposób wślizgują się w umysł, by zasiać tam gorzkie ziarno strachu. Znacznie lepiej obecność Księżyca znoszą książkowi bohaterowie. Zwykle widzimy, jak wschodzi, ale potem zostawiamy go na niebie, wysoko, daleko. Choć wszystko na Sylt toczy się spokojnym rytmem, a czytelnik nie jest atakowany niczym niezwykłym, to jednak podczas lektury powinien on zachować przytomność i uwagę. Powieść napiera taką mnogością szczegółów i drobiazgów, że skupienie jest niezbędne, w innym wypadku wielość detali i różnorakich niuansów zwyczajnie ulegnie przeoczeniu. Pośpiech nie jest tu wskazany, należy ważyć każde słowo, z wolna przyglądać się wydarzeniom i asystującym im przedmiotom, cierpliwie wdychać słony zapach wyspy, smakować prozę życia. Początkowo miałam za złe autorkom, że każą mi brodzić w tym strumieniu trywialnych spraw. Automatycznie kodowała w pamięci sekwencje dźwięku dnia codziennego i rozmaitych czynności. Sądziłam, że od pierwszych stron porwie mnie tajemniczy i mistyczny Księżyc, tymczasem one usilnie „trzymały” mnie na Ziemi. Z czasem odkryłam, że te pozornie mało istotne opisy rzeczy i codziennych zajęć stanowią główną wartości książki. Katarzyna Krenz i Julita Bielak dały upust swej elokwencji i naturalnym, często podrzędnym, przedmiotom i zjawiskom, przydały im niezwykłej elegancji i piękna. Malowniczość oraz finezyjny język literacki to mocna strona powieści. Autorki udzielają nam lekcji dobrego smaku w przenośni i dosłownie. Jeśli, drogi czytelniku, zasiądziesz do „Księżyca”, to nie zrób tego z pustym żołądkiem! Gwarantuję Ci, że pożywny koktajl z krewetek i aromatyczny płat wędzonego łososia oraz inne garmażeryjne cuda na dobre rozbudzą twój apetyt. Z opisów różnorakich produktów spożywczych, przekąsek i potraw można z powodzeniem wyodrębnić osobny rozdział. Pizza była pyszna, prosto z pieca chlebowego, krojenie ciągnącej się mozzarelli zabawne (…). Posiłkom poświęca się tu niezwykle dużo uwagi. Wieczne łaknienie jedzenia oraz wysiłek bohaterów, wkładany w przygotowanie dobrej strawy, zdają się wyrażać podziw i szacunek dla pożywienia, które nie tylko daje energię, sprawia przyjemność, ale także zyskuje niemal metafizyczny wymiar. W pamięć zapadła mi Jasmine. Dziewczyna wykonuje tajną, niebezpieczną misję, podczas której zupełnie opada z sił. Wczesnym rankiem w jeszcze sennym barze „Bande-a-part” smaży życiodajne jajka. Domyślam się, że te fenomenalne dzieła natury mają tu charakter symboliczny. Żółtko rozlane na patelni niesie ze sobą obietnicę – odrodzenie. Jasmine nie chce jeść sama, śniadaniem częstuje cierpiącego na ślepotę Johannesa – i choć mężczyzna początkowo się wzbrania, w końcu ulega. Następuje swoista komunia – chwilowe zespolenie nocy (Johannes) i dnia (Jasmine). Bohaterów powieści definiuje przypisana im codzienność oraz zwykłe, ludzkie potrzeby. Każda postać spełnia tu właściwą, konkretną rolę. Orszak otwiera Ewa – pierwsza kobieta, ta, która daje życie, pramatka. Książkowa Ewa – wdowa w średnim wieku, niosąc pomoc chorym – jakżeby inaczej – wspiera życie. Uosobienie spokoju i łagodności. Z całej postaci bił niezaprzeczalny wdzięk, dziwnie łączący energię z naturalną nieśmiałością. Wracając wspomnieniami do dawnych, dobrych dni, kobieta zmaga się z bólem po stracie ukochanego męża. Tomash, miłość jej życia, człowiek z morza, zginął podczas sztormu w nieznanych okolicznościach. Czy śmierć naukowca była tylko nieszczęśliwym wypadkiem? Zagadka z czasem się wyjaśni, do tego momentu towarzyszyć nam będzie inny bohater widmo – urocza studentka medycyny, Sophie. Dyskretna i nieuchwytna. Nie czułeś, że się wymyka? Prawdziwa femme fatale. Ona i reszta przyjaciół: Cyryl i Jasmine tworzą swoisty trójkąt bermudzki. Relacje młodych ludzi opierają się na tajemnicach, niedomówieniach tworzonych na potrzeby miłości. Uczucia są zwodnicze i na wzór fałszywego, acz nęcącego, światła Księżyca wiodą na manowce. Pytałaś o lojalność? W świecie intryg świetnie sobie radzi zabójczo przystojny dziennikarz. Urok osobisty Oliviera dopomaga mu pozyskiwać pożądane informacje: (…) poddała się tej oczywistej manipulacji, pozwoliła mu wejść do domu, zaprosiła na kolację. Profesjonalista w każdym calu: (…) zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Działa na emocje, zasiewa wątpliwości i wkłada przysłowiowy kij w mrowisko. Olivierowi dorównuje tylko starszy wiekiem komisarz – miłośnik i hodowca ostryg. Herzog był dobry w tym, co robił, szybki, sprawny, dociekliwy. Fachowość i odpowiednio wyćwiczona intuicja to jego znaki rozpoznawcze. Stróż prawa i porządku czuwa nad wyspą. Nurtuje go sprawa pobitego chłopaka. Ofiara napadu zapada w stan amnezji, z której ma go wydobyć… rysownik. To właśnie ta cicha, zdystansowana od świata, a także ciepła i wrażliwa postać z całej rzeszy bohaterów jest mi najbliższa. Wraz z nim rozkoszuję się spokojem miejsca, gdzie Vincent może realizować swą artystyczną pasję. Odkąd ujawnił się na fryzyjskiej wyspie, nie rozstawał się ze szkicownikiem, blokiem papieru, akwarelowego i podręcznym zestawem farb. Francuz na dobre wrósł w krajobraz Sylt. Dni spędza w barze Johannesa, gdzie pełni rolę dyskretnego obserwatora, notując w skoroszycie ciekawsze przypadki. W dużej mierze niecodzienne wydarzenia na wyspie inicjowane są przez parę kochanków. Młodych łączy niezwykła relacja, na której Luna w szczególności odciska swoje piętno. Księżyc, paradoks wiecznej zmiany i powrotu (…) symbolizuje tajemnicze, ukryte strony natury, wskazuje na intuicję a także zmienność i skrajne stany ludzkiej psychiki: obłęd, szaleństwo, śmierć. Władca podświadomości daje znak i rozpoczyna się morderczy bieg, (…) słońce na naszych oczach spotyka się z Księżycem Myśliwych, który wzywa człowieka do ostatniego polowania (…). Dziewczyna udaje się na poszukiwania, podczas których odkrywa niejedną mroczną prawdę. Uczy się, że ten, nad kim zapanuje srebrny glob, zyskuje dwa przeciwstawne oblicza. Cyryl sprzed wypadku to nie ten sam znany Jasmine chłopak – beztroski, przewidywalny. Nowy Cyryl jest pełen lęków, znaków zapytania, wątpliwości. Spowija go mrok, straszą pająki. Frywolna dziewczyna w żółtej sukience, o ognistych włosach to jego przeciwieństwo. Pełna energii niezłomnie podąża za ukochanym. Niepomna na zdradę, niczym Słońce przyświecające życiodajnym światłem otula nieszczęśnika troską i ciepłem. Słońce obnaża, demaskuje, odkrywa prawdę, ale nie osądza. Towarzyszy ludzkości bez względu na ich poczynania: kiedy trwa pokój i kiedy panuje holokaust.Wszyscy jesteśmy podwójni, choćby tylko z powodu światła. „Księżyc” to historia relacji ludzi współczesnych i w rzeczy samej prostych, zmagających się z rozterkami miłosnymi, samotnością, bólem po utracie bliskich. To bohaterzy, którzy w sytuacjach trudnych potrafią zachować zdrowy rozsądek, a także działać szybko i skutecznie. Mężczyźni są odważni i dzielni, kobiety zaś mądre i piękne. Na szczególną uwagę zasługuje sposób, w jaki autorki uchwyciły emocjonalną naturę tych ostatnich. Widać to świetnie w scenie przypadkowego spotkania, kiedy to Jasmine przyłapuje przygodnego kochanka na opuszczaniu domu innej kobiety. Dziewczynę zalewa fala wściekłości, Olivier nie ma szans. Krzycząc, wymachiwała rękami. Pomimo wielu wątków miłosnych powieść nie ma charakteru tkliwego romansu. Panuje tu doskonała równowaga, czas i miejsce się zazębiają, a każdy z bohaterów ma rację bytu. Powieści często przypominają precyzyjne konstrukcje, które krok po kroku układają się w spójną całość. A skoro jesteśmy przy morzu, utwór przyrównam do wystawnych ostryg, słynących ze swej płodności. Natomiast czytelnikowi poważę się zlecić zadanie – naukę cierpliwości. Przyda się, gdyż twarda skorupka nie podda się szybko, a jeśli nawet, to jej mdła zawartość może zniechęcić. Nic bardziej mylnego. Choć nie wygląda ona zbyt okazale, to w rzeczy samej jest bardzo aromatyczna i soczysta. Zdecydowanie należy drążyć środek, gdyż tam głęboko, wewnątrz muszli znajduje się istne cudo – drogocenna perła. Stworzona z cierpienia ucieleśnia łzy, żałobę oraz okupione bólem piękno. Takiego widoku nie sposób zapomnieć. Co takiego na stronach książki ukryły autorki i czego należy szukać? Ten skarb to nasza rodowa pamięć – pamięć o milionach ludzi pomordowanych w czasie II Wojny Światowej. Nawiązanie do gehenny ofiar niemieckiej okupacji jest na wagę złota. Naród, który nie zna swej historii, skazany jest na jej powtórne przeżycie – mówi stare przysłowie. Zatem my – spadkobiercy pokoju i wolności – jesteśmy zobowiązani pielęgnować pamięć i tradycje naszych przodków. Składam więc ukłon autorkom, które nie dość, że „upominają się” o szacunek należny pokrzywdzonym, to również uczulają na haniebne akty wyznawców złowrogiej, bałamutnej ideologii, która ma swych zwolenników także dziś. Nazizm to niewątpliwie temat ciężkiego kalibru. Po niewinnych, obszernych sprawozdaniach z całej gamy smakowitych potraw tak bolesny motyw może nieco zbić z tropu czytelnika, rozanielonego wizją chrupkich bagietek smarowanych słodką konfiturą. Autorki wpierw kusiły delicjami, by pod sam koniec zaserwować danie gorzkie i ciężkostrawne. Doceniam jak najbardziej słuszną intencję – postulat rozliczenia zbrodniarzy hitlerowskich choćby i pośmiertnie – (…) pokolenia mijają, a pamięć jest zawodna. Możemy jedynie liczyć na sprawiedliwość „post mortem” – sprawiedliwość pamięci. Szacuje się, że po zakończeniu wojny ok. trzydziestu tysięcy zbrodniarzy wojennych z powodzeniem uniknęło kary, znajdując schronienie w krajach południowoamerykańskich, arabskich i w Hiszpanii. Wolnością cieszyli się choćby „Doktor Śmierć” – Josef Mengele i komendant Treblinki – Franz Stangl. Także kraje alianckie i blok radziecki nawiązywały współpracę z niemieckimi uczonymi zbrukanymi ludzką krwią. Oprawcy zdołali uciec przed sprawiedliwością, jednak ciągle ściga ich ludzka pamięć. Na kartkach książki udowadnia to leciwy Hans Meyer. Spędza on życie na tropieniu bezwzględnego, dotąd nieosądzonego, a wręcz wyniesionego na piedestał esesmana. Weteran czuwa, by dawnych, straszliwych zbrodni nie umorzył uciekający czas. Przesłanie unaocznia piękna scena, w której Jasmine wkrada się do domu staruszka, by zabezpieczyć niezwykle ważne dokumenty. Akta wskazują na udział w holokauście wielu wysoko postawionych ludzi. Sprawa budzi kontrowersje. Komuś zależy, aby prawda nie wyszła na jaw i ten ktoś próbuje uciszyć krnąbrnego dziadka. Nieznani sprawcy demolują mieszkanie, zniszczony zostaje m.in. wiekowy zegar. Dziewczyna odnajduje materiały, a także zabiera ze sobą rozbity przedmiot. Zegar trafia do zegarmistrza, tam na powrót ożywa, a wraz z nim jego przeszłość. W tym przypadku słowa Thomasa Bernharda: czas zawsze odbiera pamięć swoim świadkom nie są słuszne. Podsumowując: „Księżyc Myśliwych” to kopalnia życiowych mądrości, starych prawd i metafor. To takie kryształki mocy, którymi człowiek się podpiera i które cytuje w pamiętnikach. Jeden jest na miarę samego Stephena Kinga. Wśród upiorów i wspomnień należy poruszać się ostrożnie. Ponadto powieść wprowadza czytelnika w charakterystyczny klimat starego filmu, nawiązuje do twórczości Cybulskiego, Tarkowskiego, Bergmana. Jak zauważyła Barbara Kosmowska: Życie jest jak starannie reżyserowany film. Kadry muszą po sobie następować w jakiejś logicznej kolejności, a wydarzenia wracają do normy. Siłą przyzwyczajeń i ludzkiej odwagi. Tak również widzę tę książkę, wartą uwagi i polecenia. Kończąc lekturę, czułam niedosyt – niedosyt Księżyca. To niesamowite, ale właśnie takie było zamierzenie autorek, zatem osiągnęły one swój cel, a ja sprostałam wyzwaniu: (…) wydarzenia w „Księżycu”: nawet gwałtowne nie po to się działy, żeby wzmocnić fabułę zawiłą intrygą czy dramatycznym pościgiem. (…) „Księżyc” zachował tajemnicę, pozostał niedopowiedziany (…). Zatem nie Księżyc, a Ziemia ma przykuwać naszą uwagę, gdyż to właśnie tu rozgrywa się nasz dobry bądź zły los. Zapraszam do lektury. Zanim jednak zaczniecie, Państwo, przygodę na Sylt, proszę się dobrze przygotować: zaparzyć kawę i zaopatrzyć w croissanty – i to na długie godziny. Ta wyspa wciąga. Gratulacje dla Magdy Leny Leny!
Dziękujemy, Szuflado. A oto zwycięska wyspa: Magda Lena Lena Dla mnie wyspa to ucieczka. Kiedy stoi się na klifach Bretanii i patrzy na ocean, przychodzi czasem ochota rzucić wszystko w cholerę i zaszyć się na jednej ze skalistych wysp. Nic to jednak nie da, bo jak przytomnie zauważył Owidiusz, nie nie ma co uciekać przed strapieniami "poganiając konia, ponieważ czarny strach (...) pędzi w siodle za jeźdźcem, który łudzi się, że zdoła mu umknąć" (cytat z Owidiusza za W.G.Sebaldem). Wychodzi na to, że "wyspa" to jedno ze złudzeń, którym czasem poprawiam sobie humor. (A czasem straszę, bo jak to powiedział już nie pamiętam kto "Raj jest wyspą. Piekło również". ) GRATULUJEMY! W szufladzie czytamy:
"Księżyc myśliwych" - książka tak niesamowita, tak inspirująca, że pojawiła się w Szufladzie kilkukrotnie: - w recenzji Kingi Młynarskiej: http://szuflada.net/ksiezyc-mysliwych-katarzyna-krenz-juli…/ - w recenzji Anny Marii Przybyło: http://szuflada.net/ksiezyc-mysliwych-pozytywna-recenzja/ Ale "Księżyc..." znalazł się również pod szufladową poduszką! Dzięki uprzejmości Mikołajki - Współautorki, Julity Bielak - mamy dla Was egzemplarz tej wspaniałej książki! Zadanie jest proste: napisz czym bywa dla Ciebie metaforyczna wyspa. Na odpowiedzi czekamy do godziny 21 dziś (czyli 07.12), potem zbierzemy Wasze odpowiedzi, prześlemy Autorkom, a one zdecydują czyja wypowiedź jest im najbliższa. Wyniki podamy natychmiast po werdykcie. A komentarze konkursowe były takie: Ewa Sęderska Wiele razy w swoim życiu czułam żal i smutek. Moje szare komórki pokryte były goryczą niepowodzeń. Czasem zalewały je łzy, a po powierzchni pełzł niemy krzyk. Niemy i samotny. Był też okres cielesnego cierpienia, wówczas życie bezwładnie wisiało na krawędzi niezmierzonej, czarnej przepaści. Były też chwile zmęczenia, takiego codziennego, szarego, z którego wyrywało się znużenie i apatia. Jednak ponad tym wszystkim jaśniała zawsze aureola. Z niej sączyły się wszelkie radości, szalone marzenia, siła oraz nadzieja. Obdarzała niespodziewaną miłością i uczyła miłości. Jej promień wszystko oślepiał, przenikał ciepłem, spokojem. Pozwalał zapomnieć złe chwile i niósł mnie, niósł leciutko na metaforyczną wyspę. Na niej nikt i nic nie jest w stanie zaburzyć piękna, dobroci i harmonii tego świata i mojego życia.... Like · Reply · 2 · 3 hours ago · Edited Szuflada Pani Ewo, chyba fb spłatał figla i Pani opowieść nie została skończona... Like · Reply · 1 · 3 hours ago Ewa Sęderska Przed chwilą wróciłam z pracy i za szybko kliknęłam:P Like · Reply · 1 · 3 hours ago Write a reply... Anna Kulawiak Metaforyczna wyspa jest dla mnie odzwierciedleniem ludzkiego osamotnienia, wyobcowania, braku zrozumienia, oddalenia. Czasami człowiek zamyka się w sobie, odgradza od innych niewidzialną barierą, ucieka przed światem. Niczym wyspa pośród bezkresu morza, walcząca z falami, tak i on samotnie, bez wsparcia, walczy, by raz jeszcze doczekać słońca po sztormie, bądź utracić nadzieję na zawsze i pogrążyć się w odmętach cierpienia. Like · Reply · 2 · 2 hours ago Anna Seweryn Motyw wyspy od wielu lat nieprzerwanie kojarzy mi się z książką "Dziesięciu Murzynków" Agathy Christie. Dla niektórych bohaterów powieści wyspa okazała się metaforą szansy na realizację marzeń o wielkości, nieprzemijalności, dla innych - ostateczną klęską, porażką. Dla mnie wyspa to swoisty układ zamknięty, który w zależności od rozwoju wydarzeń może okazać się bezpiecznym schronieniem albo przerażającą otchłanią. Wydawać się może, że wyspa symbolizuje skończoną liczbę rozwiązań, samodzielność i samowystarczalność. Według mnie jest zgoła inaczej, dlatego też wyspa bywa dla mnie tym, czym tworzą ją otaczające okoliczności. smile emoticon Like · Reply · 2 · 2 hours ago Molek Molek W myśl przysłowia "Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej" taką metaforyczną wyspą jest dla mnie mój dom. W tym domu kochający mąż i kochana córeczka. Będąc gdziekolwiek, myślami wracam do swojego mieszkania. Tylko tu mogę się spokojnie zaszyć wieczorem z dobrą książką. Chcę siedzieć - siedzę, chcę śpiewać - śpiewam wink emoticon Nigdzie indziej nie czuję się tak swobodnie i tak "u siebie". Like · Reply · 2 · 6 hours ago Urszula Janiszyn Metaforyczna wyspa jest dla mnie samotnością człowieka, od której i z której to nie ma ucieczki, gdyż gdzie tylko nie spojrzę, widzę szarość morskich fal... Ta wyspa jest swoistym więzieniem, które to z każdym kolejnym dniem spędzonym na niej, staje się także naszym domem... I choć nie jest nam tutaj dobrze, przyjemnie, szczęśliwie.., to mimo wszystko jest bezpiecznie, gdyż jesteśmy w na niej zupełnie sami... I tak oto od lat toczy walka pomiędzy marzeniem o ucieczce z metaforycznej wyspy samotności, a strachem przed tym, co możemy odnaleźć po jej opuszczeniu... Like · Reply · 2 · 5 hours ago Magda Lena Lena Dla mnie wyspa to ucieczka. Kiedy stoi się na klifach Bretanii i patrzy na ocean, przychodzi czasem ochota rzucić wszystko w cholerę i zaszyć się na jednej ze skalistych wysp. Nic to jednak nie da, bo jak przytomnie zauważył Owidiusz, nie nie ma co uciekać przed strapieniami "poganiając konia, ponieważ czarny strach (...) pędzi w siodle za jeźdźcem, który łudzi się, że zdoła mu umknąć" (cytat z Owidiusza za W.G.Sebaldem). Wychodzi na to, że "wyspa" to jedno ze złudzeń, którym czasem poprawiam sobie humor. (A czasem straszę, bo jak to powiedział już nie pamiętam kto "Raj jest wyspą. Piekło również". ) Like · Reply · 2 · 4 hours ago Karolina Toporek Moja wyspa jest we mnie smile emoticon Między żołądkiem, a sercem, ale ma niestabilne połączenie z mózgiem. Wypełnia ją chęć czytania, przytulania kotów, głaskania kartek i oglądania pięknych rzeczy. Cieszy, uspokaja, pozwala się wyciszyć, albo poszaleć. Moja wyspa jest tylko moja, ale czasem pozwalam wplynąć w zatoczkę komuś fajnemu... Moja wyspa jest zawsze ze mną. Ciągle rośnie, pewnie od czekolady. Like · Reply · 2 · 2 hours ago Dorota Pansewicz Moja metaforyczna wyspa to pewne szczególne dla mnie miejsce, które wyobrażam sobie jako dom. W jego głównym korytarzu znajdują się drzwi prowadzące do różnych pomieszczeń. W niektórych z tych pokoi mieszkają bardzo bliskie mi osoby. Kiedy tylko chcę, mogę tam je odwiedzać, by pobyć z nimi dłużej lub chociaż przez chwilę. Nie chciałabym, by do tego domu wchodzili moi wrogowie, ale każdy, kto chciałby być dla mnie przyjacielem, bez problemu może do niego wejść i też w nim zamieszkać. W innych pomieszczeniach mam zgromadzone i skrzętnie pochowane swoje największe skarby. Są nimi wszystkie moje radości, piękne wspomnienia, wzruszenia, to wszystko, co dobrego wydarzyło się w moim życiu. Kiedy tylko czuję taką potrzebę, kiedy smutek ogarnia moje serce, wyciągam ze schowków te moje skarby i napawam się nimi do woli – tak długo, aż powróci do mnie spokój ducha i radość życia. W domu tym jest też jedno pomieszczenie, do którego za bardzo nie lubię wchodzić, ale czasem to robię. Stoi tam zamknięta na kluczyk skrzyneczka, w której schowałam wszystkie te złe wspomnienia, przykrości, smutki. Niechętnie ją otwieram, ale wiem, że od czasu do czasu powinnam – ot, choćby dla zachowania równowagi, dla przypomnienia, że nie z samych radości składa się życie, dla nabrania do świata i życia tak potrzebnego dystansu. Tak, tym szczególnym dla mnie domem, moją metaforyczną wyspą jest po prostu moje własne serce. Tam w swoim sercu mam zgromadzone to wszystko, co dla mnie najdroższe i wiem, że stamtąd nikt mi niczego nie odbierze. Właśnie dlatego zawsze wtedy, gdy jest mi źle, przymykam oczy, zaczynam wsłuchiwać się w głos mojego serca i mocą swojej wyobraźni przenoszę się do niego. Tam mogę odzyskać równowagę życiową i na nowo uwierzyć w to, że mimo zła, które istnieje na świecie, wszędzie wokół, dobro istnieje również, a jego moc jest większa niż siła zła. Like · Reply · 2 · 3 hours ago Dominika Klińska Spóźniłam się 5 minut... No trudno, gratuluję tym, którym udało się na czas. Like · Reply · 2 · 2 hours ago https://www.facebook.com/szuflada/photos/a.224080574312205.58584.202473809806215/931220476931541/?type=3&fref=nf Wizyta na wyspie Sylt
by Pharlap Trzy tygodnie temu Księżyc Myśłiwych dotarł do Melbourne... Przez ten czas zdążyłem przeczytać wiele pochlebnych recenzji na temat książki. Nie zaskoczyły mnie. Kattinkę i Juliczkę poznałem w blogosferze ponad 3 lata temu. Pisaliśmy wspólnie, nawet odbyliśmy kilka wspólnych wycieczek - po plaży i ulicach Sopotu, w centrum Melbourne, w Lizbonie. Przede wszystkim jednak czytałem ich wpisy - poetyckie, delikatne, nastrojowe. Nie zdziwiłem się, że nawiązały tak bliskie porozumienie, że zaowocowało. Napisały razem książkę. Napisały razem książkę? - zdziwiłem się. Recenzje są bardzo pochlebne - nie zdziwiłem się. Większość z nich poświęca sporo uwagi oryginalnej genezie książki - powstała na odległość, utkana w globalnej sieci łączącej Lizbonę z Gdańskiem. Wymiana myśłi w listach. Z jednej strony wydaje mi się to oczywiste, z drugiej - czy z tego może powstać książka? - prawie niemożliwe. Czytam... Nie potrafię analizować dzieła sztuki - książki, sztuki teatralnej, filmu, utworu muzycznego - odbieram je egoistycznie i subiektywnie. Jeśli chodzi o książki to albo w nich jestem, albo mnie nie ma. Na osobnej półce leży kilkadziesiąt książek, w których znajduję sobie miejsce. Spoglądam na nie codziennie z pewną tęsknotą - już tak dawno nie byłem w Egipcie z biblijnym Józefem, z Hansem Castorpem w Davos, z Marlowem w Kongo, na dworze Piotra Wielkiego, lista jest dość długa. Rzeczywistość atakuje - powstaje tak wiele świetnych książek. Wydaje mi się, że współcześni autorzy książek piszą lepiej niż ich poprzednicy, ale to dla mnie nie wszystko - pozostaje pytanie: czy jest tam dla mnie miejsce? Z recenzji dowiedziałem, że akcja książi rozgrywa się na wyspie Sylt. Zmroziło mnie. Na przełomie lat 1950/60 wyświetlano w Polsce film Urlop na wyspie Sylt - KLIK. Film o burmistrzu największego miasta na wyspie - Westerland - Heinzu Reinefahrt - kacie Powstania Warszawskiego. Kilkanaście lat później czytałem książkę Krzysztofa Kąkolewskiego - Co u pana słychać? - KLIK. Kulturalna rozmowa z kulturalnym Niemcem - w czasie wolnym gra na fortepianie utwory Mozarta i Beethovena. Kilka miesięcy temu znowu mnie zmroziło - w programie POLSAT News bardzo inteligetna i sympatyczna reporterka, pani Małgorzata Ziętkiewicz, zapowiedziała - proszę o uwagę, te informacje nie były nigdy publikowane - informacje o wojennej i cywilnej karierze H. Reinefahrta. Nie były nigdy publikowane? Teraz mnie to nie dziwi. Piszę wspomnienia i często poszukuję informacji o wydarzeniach z lat 1950-80. Nie ma - czasy słusznie zapomniane. Czy Kattinka i Juliczka wiedzą o Reinefahrcie? Na pewno wiedzą, ale poczułem się nieswojo - dlaczego na wyspie Sylt? Od czasów lektury Robinsona Cruzoe jeśli w wyspa to tylko w tropikach. Kattinka narzekała na upały w Portugalii - marzyła żeby się przenieść na chłodną wyspę. Dlaczego na wyspę Sylt? Spojrzałem na mapę... Dziwna w kształcie wyspa między Niemcami a Danią. Dziwna w kszałcie? Spojrzałem na mapę z właściwej dla mnie pozycji - od wschodu... Czy to wygląda jak wyspa? Raczej jak parząca meduza, albo jak trujący grzyb. Do tego ten haczyk po prawej stronie - wydało mi się, że kościsty palec zastukał w moje plecy. Dlaczego na wyspie Sylt? Pora zajrzeć do książki... Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Spokój, rezygnacja. Tak pewnie powinno być jesienią na wyspie nad Morzem Północnym. Nagle list - pisze B do J - Wniosek? Na wyspie brakuje Dziewczyny. Aż podskoczyłem. Umberto Echo napisał, że jedyną absolutnie pewną prawdą jest fikcja literacka. Autor jest bogiem-stwórcą , który o stworzonym przez siebie świecie wie absolutnie wszystko, niczego tam nie może brakować. A tu jakieś naradzanie się? Być może to przyzwyczajenie do idei, że bóg jest mężczyzną - zaplanował na 6 dni i z niemiecką precyzją wykonał w terminie. A gdyby bóg był kobietą? Pewnie by się nieco spóźnił(a) a na pewno by się doradził(a) sąsiadki albo teściowej. A więc w książce są cytowane listy. Nie lubię zaglądać do cudzych listów. Jedynym wyjątkiem są Listy do pani Z, Kazimierza Brandysa. Bo też według mnie nie są to prawdziwe listy. Wprawdzie na początku autor się zastrzega, że: "Myśl, że mógłbym pisać dla siebie, napełnia mnie obrzydzeniem". I pisze, nie dla siebie, dla czytelników, ale listy pisane są chyba do siebie. Otworzyłem książkę na chybił trafił: "... był także pod moimi drzwiami, w starym domu (w Łodzi) na rogu Sienkiewicza i Przejazdu. - Pamiętam Twoją matkę - uśmiecha się - i konfitury ze śliwek. ...'Niedźwiedzie na ulicach Krotoszyna' - kto tu zostawił dzisiejszą gazetę? Tytuł u dołu szpalty, a pod nim napisane, ze niedźwiedzie uciekły z klatki w cyrku. Jeden zaatakował przechodzącego księdza, milicja musiała do nich strzelać. Krotoszyn mógłby się obejść bez niedźwiedzi; niedźwiedzie, a pewnie nie ma księgarni. - Tak, pamiętam - mówię kładąc paczkę Virginii w odpowiednim miejscu szpalty - doskonale pamiętam smak tych konfitur" - Kazimierz Brandys - Listy do pani Z, część II - 1959-60, list IV. Juliczko - słowo harcerza - ta książka sama z własnej woli otworzyła się właśnie w tym miejscu, na informacji z bliskiego Twemu sercu Krotoszyna. Teraz już z ciekawością czytałem kolejny list - "...pojawiła się Dziewczyna. W żółtej sukience i niebieskich trampkach." No nie - jak można wybrać się jesienią w żółtej sukience na daleką wyspę z jakąś niejasną misją? I do tego w trampkach? W jasnej sukience i trampkach? Do tego niebieskich? Oj ta dzisiejsza młodzież. Żółty i niebieski mogą iść w parze, jak na szwedzkiej fladze, ale żeby niemiecka dziewczyna? Jedyne usprawiedliwienie jakie znalazłem to fascynacja autorek (i Dziewczyny) szwedzką kinematografią. Szwedzka kinematografia i literatura. Znowu trudny kąsek do przełknięcia. Tak - Siódma pieczęć zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to było głównie w kategorii grozy. Literatura - Cudowna podróż - Selmy Lagerloff - tak, tak. W Księżycu Myśliwych pojawia się brutalne przestępstwo - nasuwa mi się skojarzenie z Millenium Stiega Larssona - nie nie! Tylko nie to! Gdzie ja teraz jestem? Acha, na wyspie Sylt w towarzystwie osób, z którymi nie mam nic wspólnego, do tego w październiku. Bo tylko w październiku można mieć nad głową Księżyc Myśliwych (hunter's moon)... Za dnia rozglądam się za jakimś punktem zaczepienia. Oczywiście - bar Johannesa. Jest! Punkt zaczepienia - Rose - Angielka - dżinsy, bury sweter, botki do kostek, niesznurowane. Ta dziewczyna przynajmniej wie jak się ubrać na wyspę Sylt. Bo innnych rzeczy raczej nie wie - boże, co za gapa. Skąd ja ją znam? Nie wiem, ale wiem, że znam. Nareszcie czuję się w swoim żywiole. Tymczasem karty książki zaludniają się, zapominam trochę, że to książka, wydaje mi się, że słyszę rozmowy naszych znajomych. Znajduję więcej znanych mi osób. Jest i kilka nieznanych - patrzę na nie nieco podejrzliwie. Atrakcyjny mężczyzna, ale jakiś taki kręty i gładki, jak... wydra (otter), do tego nasmarowana oliwą. Stary, solidny Niemiec, który w wolnym czasie gra na fortepianie utwory Schuberta. Solidny Niemiec gra na fortepianie... to już było w tym wpisie - Heinz Reinefahrt - to nazwisko pojawia się wreszcie na kartach książki, oddycham z ulgą - autorki wiedzą to co ja. Wątek kryminalny - jest, ale tak jakoś na drugim planie. Zresztą w tej książce wszystko jest na drugim planie. Nie ma ostatecznych rozstrzygnięć, ani w wątkach sensacyjnych, ani w relacjach między bohaterami powieści. Przypomina mi się to co pisałem o autorze-bogu. Gdyby bóg był kobietą dał(a)by ludziom trochę luzu na ułożenie swoich spraw, na poznanie się, dogadanie. Najlepiej przy poisłku. Już słyszę tę krzątaninę w kuchni i to niecierpliwe prychnięcie - puy - pewnie niesforna grzywka znowu spadła na oczy. Wychodzę na plażę... ... na wydmie bliskiej o krok zawsze dalekiej przyglądam się źdźbłu trawy które pozbawione słońca staje sie granatowe jak morze w cieniach wieczoru... [Katarzyna Krenz, z tomu "Szukam Cię Morze", verde e azzuro] Więc to już wieczór? Wydaje mi się, że słyszę muzykę, jazz. Pasuje do tej książki. Autorki zgrabnie żonglują czasem i kolejnością wydarzeń - jak w muzyce synkopowanej. Krzysztof Komeda - Astigmatic - KLIK. Astygmatyzm - nieostry, zniekształcony obraz. Tak właśnie widzę to co było i to co jest. Spoglądam teraz na wyspę Sylt z innej strony, od zachodu, tak jak mogła ją widzieć Angielka Rose... Teraz przypomina mi kotwicę. A ten palec, ten po lewej, tak niemiły gdy był po prawej stronie, wydaje się kiwać przyjażnie - przyjdź bliżej, przyjdź. Chętnie będę tu zaglądał. Dziękuję Wam Kattinko i Juliczko. niedziela, 06 grudnia 2015, pharlap Komentarze kattinka33 2015/12/06 20:45:26 Pharlapie Drogi: co za recenzja, jakże trafna i dociekliwa, dziękujemy! Najdziwniejsze i najwspanialsze jest to, że odgadłeś nasze zasadnicze wątpliwości co do miejsca akcji. Miała być wyspa. Chłodna i północna. Pojawił się Sylt, z jakiegoś powodu, nie pamiętamy dokładnie, ale czy to ważne? Czasem coś zagra, i już. Ale potem przeżyłyśmy moment rozterki, Sylt zgrzytnął gorzką prawdą - w związku z bezkarnym życiem "kata Warszawy". Postanowiłyśmy się wyprowadzić, przenieść na Gotlandię, na przykład. Ale... z powodu tegoż kata Warszawy zostałyśmy. Bo nikt o nim nie pamięta, niewielu wie czy słyszało. Poczucie obowiązku. potrzeba wysłania sygnału? Już wiemy, że tak należało, odbieramy sygnały zwrotne. Podobnie rzecz miała się z morzem. Kryminały to dziś popularna forma literacka, nic nowego. Tyle że nam nie chodziło o samą intrygę, a właśnie - o morze, o którego obronie i ekologii wiele dziś się mówi, ale czy wiemy, jak to wygląda w rzeczywistości? Obie z Julitą mamy życiorysy, że użyję poetyckiej metafory, przepojone solą morską, nam naprawdę zależało. A w ogóle, całe to nasze pisanie to była świetna rozgrywka intelektualna, namiastka dobrej partii szachów. Jeszcze raz dziękuję, Pharlapie. julitczka 2015/12/06 23:07:19 Padłam. Ale mikołajek! Pharlapie, cóż za niezwykły wpis! Nie dlatego, że księżycowy. Mądry, świetnie napisany, fakt goni prawdę. Podążam za Twoim tokiem myślenia, coraz to jestem zaskakiwana. Takiej niespodzianki nie spodziewałam się, Mistrzu. Absolutnie. Reasumując - musisz pisać książkę, zdecydowanie. Nie masz odwrotu! Po drodze, jeśli będziesz akurat się wybierał na dwór Piotra Wielkiego, daj, proszę, sygnał. Zabiorę się z Tobą. "Listy do pani Z" Kazimierza Brandysa stały w domu na półce. Ojciec zwrócił mi uwagę na cytowany fragment. Wtedy przyjęłam go jak sójka za morze: "i kuzyna z Krotoszyna", teraz przeżywam inaczej, głębiej. Pharlapie, dziękuję za pięknego mikołajka, najpiękniejszego pod słońcem. Pod księżycem. pharlap 2015/12/07 03:28:16 Kattinko, Juliczko - dziękuje Wam bardzo za miłe słowa. Poczułem dużą ulgę, bo przyznam sie, że gdy wypuściłem ten wpis poczułem pewne obawy. Bo to nie jest recenzja, to nie jest o Waszej książce tylko o tym jak ja się do niej zabierałem - jak pies do jeża. Pominąłem całkowicie temat ekologii, samotności, tragicznego rozstania, miłości i jeszcze wiele innych. O tym nie potrafie pisać, ale to do mnie trafiło - dlatego znalazłem sobie miejsce na tej wyspie, w tym barze, w Waszej książce. Dziękuję Wam za te chwile razem, które nadal trwają. http://waltanie.blox.pl/2015/12/Wizyta-na-wyspie-Sylt.html Żeby kupić komuś książkę, która sprawi obdarowanemu radość, trzeba wiedzieć coś o jego gustach i upodobaniach. Warto wybadać wcześniej, co takiego ofiarę zachwyciło w ostatnich miesiącach, jaki jest ofiary ulubiony tytuł, jaka pozycja budzi w niej nostalgiczne wspomnienia. Pamiętacie ten odcinek „Przyjaciół”, w którym Chandler kupił Kathy wczesne wydanie „Aksamitnego królika”? Ano właśnie.
„Księżyc myśliwych” to październikowa nowość Znaku – magiczna, malarska powieść z mroczną tajemnicą w tle, której akcja rozgrywa się na niemieckiej wyspie Sylt. Spodoba się tym, którym przypadł do gustu „Świat Zofii” oraz fanom nawarstwiających się zagadek i sekretów. Na uwagę zasługują dobrze odmalowane portrety psychologiczne bohaterów i listy, którymi przeplatana jest narracja. Kto jest ich adresatem? Kto jest nadawcą? Warto się tego dowiedzieć. Recenzji książki i wywiadu z autorkami spodziewajcie się na blogu już niebawem! http://tattwa.pl/2015/11/rzeczowniki-prezenty-na-mikolajki.html ROZMOWY WŚRÓD PRZYJACIÓŁ by Juliczka GDZIE ONI SĄ? Zadzwoniła dzisiaj Marylka z Gorzowa: "Byłam w Matrasie, pan księgarz długo szukał "Księżyca myśliwych", nie tu, tu także nie, o, jest! W zakamarku piątej półki w trzecim rzędzie. Zróbcie coś z tym!" Ba. Marylka dołączyła do klubu posiadaczy "Księżyca myśliwych". Obiecała fotografię książki w niezwykłych gorzowskich okolicznościach przyrody, na ulicach miasta, w jej ogrodzie. "Ale to jak spadnie śnieg, bo teraz w nim nie ma". Zdjęciem podeprze działanie Wojtka, uradował mnie niespodzianką. Księżyc wisi zatem i nad Cieplicami. W Berlinie u Ewy Marii, w Malborku u Krysi i Andrzeja, u Joanny w Bielkówku, u Janusza w Krotoszynie, u Krysi w Ełku, u Zosi i Eliszki w Warszawie, u Krzysztofa w Gdyni, u Basi, Agi i Gosi. U Ciotuchny, Włosz.czy.zny, Kanadyjki, bo to nie tylko papierowe wydanie, ale i e-booki. Po naszym spotkaniu autorskim rozbłyśnie też nad domami wspaniałych gości, którzy je uświetnili swoją obecnością, dodali spotkaniu splendoru, nadali wyjątkową rangę. "Dzień dzisiejszy na wyspie - listopadowo mroczny, a za chwilę już grudniowy i przenikliwy - coraz częściej obrasta przeszłością., tak jak muszlami obrasta kadłub statku pod wodą. Przeszłość pojawia się pod różnymi postaciami, rzadko jednak widzimy ją wyraźnie jako całość. Częściej obraz jest fragmentaryczny i zatarty, tym trudniej odczytać tropy, rozpoznać ślady. Jeszcze trudniej odtworzyć chronologię zdarzeń. Ślady, ślady." - fragment "Księżyca myśliwych", który powędrował również za morza i oceany. Do Niny w Ameryce, do Edmunda w Brazylii, na Wyspy Brytyjskie, a nawet do Australii. - Jaka szkoda, że nie będę obecny na waszym spotkaniu autorskim - napisał Pharlap (cytuję z pamięci, która to...). Ależ byłeś, Pharlapie, fanki szalały, kwiaty, kwiaty. http://waltanie.blox.pl/2015/12/GDZIE-ONI-SA.html Dwie autorki, dzielące je tysiące kilometrów, dwa lata, niezliczona ilość listów, brak spotkania. W ten oto sposób powstało niezwykłe dzieło, jakim jest Księżyc myśliwych autorstwa Katarzyny Krenz i Julity Bielak. Co więcej, tak również narodziła się fikcyjna, fryzyjska wyspa Sylt, na której rozgrywa się akcja powyższej pozycji.
Opowieść zaczyna się niewinnie. Dzień jak co dzień na wyspie Sylt. Do szpitalu zostaje przywieziony pobity młody mężczyzna. Na oddziale nocny dyżur kończy właśnie pielęgniarka - Eva Waltzer. W drodze powrotnej wstępuje jak zwykle na poranną kawę do restauracji Johannesa. Pozornie każdy z mieszkańców zajmuje się swoimi codziennymi obowiązkami. Jednakże spokój wyspiarzy zostaje zakłócony. Po pierwsze wcześniej nadmienionym wypadkiem. Po drugie pojawieniem się nowych postaci. Wstał trochę zbyt gwałtownie. Za dużo pytań. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku miał rację. Pytania są niebezpieczne, dotykają, odsłaniają prawdę, budują więzi. Pociągają za sobą następne pytania. A on nie był gotowy. fragment powieści, s. 97 Komisarz Herzog z pomocą Vincenta - przyjaciela i jednego z mieszkańców wyspy - próbuje rozwikłać sprawę pobicia młodego mężczyzny, który z niewiadomych powodów przyjechał na wyspę. Co więcej, policjant stara się połączyć w racjonalną całość inne wydarzenia, mogące mieć wspólną oś. Z dnia na dzień śledztwo okazuje się coraz bardziej zawiłe i sięgające dosłownie w głąb morza. Kluczowe stanie się rozwiązanie zagadkowej śmierci na morzu męża Evy Waltzer - Thomasa. Jego córka, Sophie, również zniknie bez śladu. Jaką tajemnicę skrywa fryzyjska wyspa Sylt? Czy Herzog ją rozwiązane i przywróci zakłócony nagle spokój? Przekonajcie się sami. Księżyc myśliwych to niewątpliwie nader interesująca pozycja. Jest to książka-zagadka, która łączy cechy dobrej powieści z intrygującym kryminałem. Podstawę starannie nakreślonej historii stanowi północny klimat - wraz z morskim krajobrazem, wyspiarską atmosferą oraz kulturą. Autorki nie tylko świetnie oddały tenże klimat, lecz również postanowiły przedstawić czytelnikowi nieco odmienną formę kryminału. Zręcznie połączyły różne formy narracji, tworząc w konsekwencji bardzo różnorodne i ciekawe dzieło. Żywioł morza to potężna siła: zagarnia statki, pochłania ofiary, pożera setki metrów lądu, plaże, wydmy, domy. Drzewa łamie, a nawet wyrywa z korzeniami. Sztormy zmiotły z powierzchni takie miasta jak Westerland czy Łeba; te współcześnie istniejące to kolejne wcielenia, odbudowane obok tamtych zatopionych, na pewniejszym gruncie, choć nadal blisko morza. fragment powieści, s. 114 Na pochwałę zasługuje również warstwa tekstualna oraz obecność licznych odniesień do innych tekstów kultury czy też postaci. Biorąc pod uwagę fakt, iż książka powstała na odległość, jest ona nader spójna. Co więcej, obecność dwóch autorek, a zarazem dwóch pomysłów na powieść, sprawiła bez wątpienia, że jest ona jeszcze bardziej ciekawa i dogłębna. Widać to chociażby w interesującym portretowaniu bohaterów czy też w zręcznie utkanej z wielu nici opowieści. Całość zachwyca, intryguje i na długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Reasumując, jestem pod ogromnym wrażeniem talentu obu autorek i tego, jak doskonałe dzieło stworzyły, pisząc je na odległość. Co więcej, Księżyc myśliwych to ogromne bogactwo, zarówno treści, formy, jak i odniesień do innych tekstów kultury oraz znaczących postaci. Przede wszystkim jednak jest to intrygująca i absorbująca pozycja z kryminalnym wątkiem w roli głównej. Zdecydowanie polecam! http://www.aleksiazka.blogspot.com/2015/11/recenzja-katarzyna-krenz-julita-bielak.html |
O książce piszą:Kliknij tutaj, aby edytować. Archiwum:
Maj 2017
Categories
Wszystkie
|