sobota-niedziela, 6-7 lutego 2016
W ostatnim "Magazynie na Weekend" rozmowa z red. Maciejem Pietrzakiem pt. "Fryzyjska wyspa pełna chłodnych tajemnic". „Księżyc myśliwych” to owoc niemal 800 listów, które przez kilka lat wymieniałyście Panie między sobą. Ani razu się nie spotykałyście, ani nawet nie rozmawiałyście przez telefon. Jak wyglądały kulisy tej niezwykłej współpracy? K.K. 25 lat temu poznałyśmy się przypadkiem na molo w Sopocie czy może na jakimś wernisażu. Obie nie pamiętamy za bardzo tego spotkania. Od tego czasu nie miałyśmy ze sobą kontaktu, wiedziałyśmy jednak o swoim istnieniu. Któregoś dnia, chyba w 2012 roku, Julita sięgnęła po moją wcześniejszą książkę i uświadomiła sobie, że zna autorkę. Napisała do mnie list, który był na tyle intrygujący, że postanowiłam odpisać. Potem namówiłam ją na wirtualne „spotkania” na pewnym blogu literackim. J.B. Na „Kurze” Ewy Marii, bo o tym blogu mówimy, pojawił się wpis, pod którym zawiązała się między nami kolejna dyskusja i stał się on w rezultacie bazą dla naszej książki. Od tego księżycowego wpisu, i zdania: „Była druga w nocy, godzina wilka”, „Księżyc” się zaczyna. Akcja powieści rozgrywa się na położonej na Morzu Północnym fryzyjskiej wyspie Sylt. Dlaczego akurat tam, a nie np. na którejś z wysp na Bałtyku? K.K. Gdy zaczęłyśmy regularnie ze sobą korespondować, mieszkałam w Portugalii. Lato 2012 roku było koszmarnie upalne, temperatury dochodziły do 50 stopni. Dlatego umieściłyśmy tych naszych rodzących się już bohaterów gdzieś na północy, gdzieś, gdzie jest zimno i deszczowo. Chłodny powiew świeżej bryzy, to była ucieczka. Dla mnie temat wyspy i morza był naturalny – ojciec był żeglarzem, projektował statki rybackie. Dopiero jednak, gdy po dwóch latach wspólnego pisania spotkałyśmy się przy korekcie książki, w końcu dowiedziałam się, dlaczego i Julicie morze jest tak bliskie… J.B „Analiza porównawcza nakładów i wydajności połowowej na Morzu Północnym” to był temat mojej pracy dyplomowej z ekonomii. Poza tym literacko chciałyśmy się gdzieś spotkać w połowie drogi między Portugalią a Polską. Tak pojawiła się Fryzja, a w jej tle – Francja. Choć nigdy Panie nie były na Sylcie, opisujecie wyspę niemal z chirurgiczną precyzją. Imponują szczegóły dotyczące morza. Jak to osiągnęłyście? J.B. Przestudiowałyśmy kwestie wpływu księżyca na morze, szczegóły oceanograficzne, biologię i geologię morza, cyrkulację wód i prądy oceaniczne. W razie potrzeby zasięgałyśmy opinii naukowców, by np. dowiedzieć się, czy na Sylcie możliwa jest uprawa winorośli, którą podejmuje jeden z bohaterów książki. K.K. Morze jest samodzielnym bohaterem, poznanie jego tajników wymagało od nas wiele pracy. Jednym z kluczowych elementów fabuły jest bisior, czyli wiązka jedwabnych nici powstająca z szybko krzepnącej wydzieliny morskich małżów. Bisior to jedna z najdroższych i najbardziej tajemniczych tkanin w historii świata, na potrzeby książki nawiązałyśmy nawet kontakt ze specjalistką z Bazylei, która doktoryzowała się z tego tematu. Główny wątek w „Księżycu” jest kryminalny – koncentruje się wokół pobicia i wypalenia swastyki na ciele młodego chłopaka, który w tajemniczych okolicznościach pojawia się na wyspie. Jest to jednak bardzo eklektyczna książka, historia kryminalna jest tu tylko podstawą znacznie szerszego wachlarza konwencji. Da się „Księżyc myśliwych” jakoś gatunkowo sklasyfikować? J.B. Docierają do nas opinie o książce jako o „miękkim kryminale”, ale nie miałyśmy takiego założenia. Prowadziłyśmy swego rodzaju rozmowę w odcinkach: o literaturze, filmach Bergmana i Tarkowskiego, o muzyce, kulinariach czy morzu. Tak naprawdę wątek kryminalny pojawił się dopiero, gdy zaczęłyśmy dyskutować na temat II wojny światowej. K.K. Z pisarskiego punktu widzenia wątek kryminalny dyktuje rytm książce, nadaje tekstowi pożądaną motorykę. W warstwie fabularnej natomiast chciałyśmy naszych bohaterów sprawdzić także w obliczu nieoczywistego, ale przecież codziennego zła, jakie nas otacza. Wspomniany przez Julitę motyw wojenny był najtrudniejszym punktem w naszej wymianie poglądów. Chciałyśmy przede wszystkim uniknąć osądzania. Wprawdzie nasze rodziny były uwikłane w powstanie warszawskie, ale obie czujemy, że nie mamy do tego prawa, skoro nie doświadczyłyśmy tak dramatycznych przeżyć osobiście. Poszczególne rozdziały przeplatane są listami. Są one autentyczne czy to kolejny zabieg literacki? K.K. Wszystko zaczęło się od... Orzeszkowej. Okazało się, że ja „Nad Niemnem” czytałam tysiące razy dla samych opisów przyrody, a Julita skrzętnie je omijała. Można żartobliwie powiedzieć, że te listy „załatwiły” nam sprawę opisów przyrody. J.B. Autorki listów to nasza kolejna mistyfikacja. Skonstruowałyśmy je świadomie, by dać czytelnikowi oddech, ale i lepiej wprowadzić go w klimat Syltu i całej historii. Dzięki listom książkę można czytać na wiele sposobów. Wybrać właściwy sobie, w zgodzie z własnym temperamentem albo nastrojem chwili. Bohaterowie książki to w większości ludzie na życiowym rozdrożu. Czy mają panie swoją ulubioną postać? J.B. Vincent, zdecydowanie. Małomówny, introwertyczny naukowiec i artysta, który na Sylt ucieka z rodzinnej Francji w obliczu nieudanego małżeństwa. To przykład tzw. smutnej inteligencji, którą bardzo cenię u mężczyzn. K.K. Ja wybrałabym Johannesa, właściciela baru, gdzie wszyscy – wyspiarze i obcy – tak chętnie się spotykają. Johannes ma w sobie rys człowieka Północy, który bardzo przypomina mi mojego ojca. Obaj uosabiali takie właśnie „północne” cechy – to ktoś cichy, skromny i solidny, na kogo zawsze można liczyć. Jakieś dalsze, wspólne plany literackie? K.K. Pisząc naszą książkę, praktycznie zamieszkałyśmy na wyspie. Co mogłybyśmy teraz zrobić, napisać kontynuację? W pewnym sensie znalazłyśmy się na rozdrożu, wciąż jesteśmy na Sylcie, ale z drugiej strony wątpię, by bawił nas powrót do tej samej historii. Może spotkamy się w jakichś nowych światach. Julita ma już ładny tytuł na nową książkę, jednak na razie go nie zdradzimy. Jak zachęciłyby Panie czytelników „Dziennika Bałtyckiego” do sięgnięcia po waszą książkę? J.B. Opowiadamy niespiesznie, półgłosem acz niepokojąco. Gdy ktoś bierze książkę do ręki, może czuć się tym jednym jedynym czytelnikiem, przeniesionym w mglistą, nostalgiczną atmosferę wyspy, malowaną chłodem, tajemnicą, cieniowaną muzyką Komedy. „Księżyc myśliwych” jest dla wszystkich, wszyscy na coś polujemy. K.K. To książka, przy której można zwolnić, zastanowić się nad tym, co w życiu ważne, ale też odpocząć. Tego życzymy naszym czytelnikom.
0 Comments
Dzisiaj w "Magazynie na Weekend" rozmowa z red. Maciejem Pietrzakiem pt. "Fryzyjska wyspa pełna chłodnych tajemnic".
Zaczyna się tak: Pisząc "Księżyc myśliwych", ni spotkały sie ani razu. Dzięki filmom Bergmana, kuchni i morzu zostały literackimi siostrami, mimo oddalenia o 3 tysiąca kilometrów... TO KSIĄŻKA, PRZY KTÓREJ MOŻNA ZWOLNIĆ, ZASTANOWIĆ SIĘ, CO WAŻNE, ALE TEŻ ODPOCZĄĆ. Więcej: http://www.dziennikbaltycki.pl http://www.facebook.com/dziennikbaltycki http://kulturaonline.pl/ksiezyc,mysliwych,ksiazka,nie,krzyczy,wywiad,tytul,artykul,22834.html
2015-11-10 by KAROLINA GONTAREK Rozmawiamy z pisarkami, które dzieli od siebie kilka tys. kilometrów, a połączyła praca nad niezwykłą powieścią. Przeczytajcie wywiad z Katarzyną Krenz i Julitą Bielak. "Księżyc myśliwych" to jedna z ciekawszych powieści na polu rodzimej literatury sensacyjnej. Nastrojowy, nieoczywisty i pełen wysmakowanych nawiązań thriller powstał w wyniku współpracy dwóch autorek - Katarzyny Krenz i Julity Bielak. Oddalonych od siebie o ponad 3 tysiące kilometrów. Jak w takich warunkach pracuje się nad powieścią? Co zadecydowało o niezwykłej zawartości utworu? Postanowiliśmy zapytać autorki osobiście. Karolina Gontarek: Mówią Panie o tym, że myślą obrazami. Czy był konkretny obraz, który sprowokował napisanie "Księżyca…”? Julita Bielak: Malarstwo przewija się przez powieść, pełni ważną rolę. Przywołujemy konkretny obraz Eugène Delacroix, ale nie opisujemy dzieła. Los oceny świata poprzez obrazy jest zupełnie inny. Efekty twórczości malarzy, szkicowników, grafików, fotografików, wreszcie operatorów stanowią źródło, inspirację. Uczą podobnego kadrowania życia. Obraz jest jak tekst, staje się po kolei. Prowadziłyśmy z Katarzyną "księżycową grę”, bywało, miałam napisać "o czymś”, o czymś znaczącym. Szukałam fotografii, długo. Nie ta, nie tak, a może obraz? Czyj? Wyłączałam muzykę, tylko cisza, czasem przerywana stukotem nocnego tramwaju za oknem. Jest! Wybierałam, wstawiałam do listu. Nie przyglądałam się zanadto, pisałam parę zdań. Znowu rzucałam krótkie spojrzenie, na lustro, szachownicę, kilka szczegółów wystroju wnętrza.Książka, czytałam o tym, który to regał? Nie, to nie była książka, widziałam film - "Siódma pieczęć” Bergmana, przez Margarethe von Trotta, w wywiadzie dla Dwutygodnika.com, oceniany jako piorunujące wrażenie: Szok! Że w taki sposób można opowiadać! Każda z nas kolejno podchwytywała myśl, słowo, skojarzenie, rozwijała je, dopowiadała. Poczta przynosiła nowe wątki fabuły. Wszystko między Gdańskiem a Lizboną lub zupełnie innymi równie odległymi od siebie miastami. Dziś "Księżyc” przywodzi mi na myśl obraz Francisco de Zurbarana "Martwa natura z filiżanką”, wystawiony w National Gallery w Londynie: srebrny talerz, na nim biała filiżanka z czystą wodą, obok kwiatek róży. Wieczne poszukiwanie, wszystko, co ma swoje znaczenie, signatum. Katarzyna Krenz: Wychowałam się na sali baletowej, wiele godzin spędziłam za kulisami i na scenie Opery Bałtyckiej. To jest odrębny świat, który rządzi się własnymi prawami, a prawa te są niesłychanie surowe. Scena to sacrum, a taniec to sztuka wpisana w mięśnie, nie da się jej wymazać z pamięci. Pewnie dlatego postrzegam życie jako teatr, a przestrzenie wokół mnie jako scenografię. Pisząc, widzę całe sekwencje obrazów, gestów, ruchów, które układam jak choreografię. Podobnie domy i wnętrza muszę najpierw zobaczyć „rozrysowane” w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli sceny nie widzę, wówczas słowa umykają, myśl nie zyskuje zakotwiczenia w obrazie, sytuacja traci sens. Na moim biurku zawsze stoją aktualne „dekoracje” – widoki, rzuty, plany i perspektywy - które pod moje dyktando rysuje dla danej książki mój mąż architekt. Dzięki temu wiem dokładnie, jak wygląda kuchnia Evy, salon pana Meyera czy pracownia Vincenta, poruszam się swobodnie po wnętrzach, potykam się na progu, omijam fotel, zahaczam o kant starego biurka, jakbym to ja tam mieszkała. Jakie znaczenie ma umiejscowienie akcji powieści na wyspie? KK: Dla mnie wyspa to pojęcie głęboko metaforyczne. Jest w niej coś z bańki mydlanej albo grudki bursztynu, wszystko tam widać bardziej wyraziście, czasem bajkowo, a czasem w zaskakującym odkształceniu czy przetworzeniu obrazu. Wyspa mówi nam o wyodrębnieniu, odcięciu, zmusza do poruszania się w wyznaczonych przez morze granicach. Gdzieś tam za horyzontem istnieje jakiś "inny świat”, nieważne, znany już czy jeszcze niepoznany, zawsze – trudno dostępny. Droga ku niemu jest wyzwaniem, które wymaga od nas odwagi, wysiłku i wytrwałości. W Słowniku symboli Cirlota czytamy: Wyspa to złożony symbol o rozlicznych sensach. Według Junga, wyspa jest schronieniem przed groźnym atakiem morza nieświadomego, tj. syntezą świadomości i woli. Jung podąża tu za doktryną indyjską, według której wyspa pojmowana jest jako punkt metafizycznej mocy, w którym skupiają się siły bezbrzeżne oceanu. Wyspa jest więc kwintesencją tego wszystkiego, co kojarzy nam się z odosobnieniem, samotnością, a nawet śmiercią, gdy świadomość odcięcia od świata bliska jest odczuciu bezdechu, braku powietrza. Ale to właśnie dzięki temu wyspa niejako zmusza nas do przemiany: ponieważ nie możemy odejść, musimy sobie radzić, musimy trwać. I powoli zaczynamy konstruować swój własny modus vivendi. W historii świata mamy wyspy szczęśliwe i wyspy przeklęte, magiczne i – bezludne. Nasza "Księżycowa” wyspa stała się portem macierzystym i schronieniem dla niejednego wędrowca. Czy szczęśliwym? Odpowiedź nigdy nie jest jednoznaczna, ale może to dobrze? Dzięki temu pozostaje pole dla tajemnicy. Bo czymże byłoby życie bez tęsknoty za nieznanym? JB: Oglądnęłam "Matnię” Polańskiego, ile mogłam mieć lat? Osiemnaście? A kino "Polonia” w Sopocie. Wraz z muzyką Krzysztofa Komedy, Cul-de-sac pozostała we mnie. Nie jako wyspa szczęśliwa, ale twarz życia. Dziwne, uwierzyłam, że takie jest, że takie może być, groteskowe. Straszne, duszne i zimne zarazem, a ludzie nieprzewidywalni. Film przemówił do mnie silniej, niż niektóre wakacyjne wyspiarskie opowiastki spod palm, że dookoła lazurowe morze, a piasek taki bialutki, po prostu raj. Taki raj bywa zapowiedzią sekretów i grozy, a na zasnutej mgłą, chłodnej wyspie tajemnica już jest, już się dzieje. Pod palmą błąka się też nuda, ile godzin ostrego słońca uda się zapełnić powtarzalnymi figurami lambady? Do mglistej dołączyła wyspa Tove Jansson, przeczytałam biografię artystki zakochanej w Kummelskar, potem w Bredskar, a na końcu w Klovharun. Zadziwiająco wiele osób snuje marzenia o wyspie. To metafora wolności, otwartości a zarazem izolacji, albowiem na wyspie można tworzyć własną rzeczywistość. A gdyby jeszcze latarnia morska... Napisały Panie powieść wspólnie, wymieniając jedynie listy. Pierwsze spotkanie miało miejsce dopiero podczas korekty tekstu. Jak wyglądał proces twórczy? Co sprawiało największą trudność? JB: Uśmiecham się, wspólne pisanie było wyjątkowo dobrym czasem. Codzienność wygrywała na werbelku sprawy do załatwienia, kłopoty, smutki, radości. Obok nich, zamazując kontury rzeczywistości, pojawiały się księżycowe postaci, ich losy, przygody. Widocznie takie doświadczenie było nam potrzebne. „Nie kończmy, piszmy dalej” brzmiało w listach. Co nie znaczy, że nie dyskutowałyśmy; pojawiały się nowe postaci, inne miejsca akcji, skreślenia całych stron tekstu, zakłócających kompozycję, puls. Z łacińskiej klasy wyniosłam zwyczaj wystukiwania rytmu w czasie czytania, prawdziwa plaga. Dokonywałyśmy zmian, bo spotkałyśmy intrygujących ludzi na swej drodze, czy odbyłyśmy podróż prawdziwą lub wyimaginowaną. A przecież wyjeżdża się tylko po to, żeby wrócić. I wracałyśmy. KK: Dialog kojarzy nam się z sytuacją, w której dwoje rozmówców siedzi naprzeciwko siebie i wymienia myśli i poglądy, podkreślając własne racje spojrzeniem, gestem, mimiką, głosem. Wszystko jest widoczne, dzieje się tu i teraz. Jednak gdy zastanowimy się nad tym głębiej, dialog to w istocie każda rozmowa, każda wymiana myśli – niezależnie od odległości. Czas i miejsce nie grają tu roli, chodzi o pole naszej własnej i partnera dialogu wolności w formułowaniu myśli, opinii, teorii. Ważne jest, byśmy się siebie nawzajem umieli słuchać. W naszym pisaniu pojawiło się coś jeszcze. Każdy twórca – nie tylko pisarz – zazwyczaj tworzy dla określonego odbiorcy. Myślimy o nim jako o pewnym odbiorcy zewnętrznym (czytelnicy, widzowie, publiczność), lecz w istocie jest on odbiorcą mocno uwewnętrznionym, którego każdy z nas przeczuwa czy wyobraża sobie, filtrując przez pryzmat własnego doświadczenia. "Księżyc” powstawał w wyniku rzeczywistej wymiany myśli między dwiema osobami, a to oznaczało, że każda z nas miała rzeczywistego czytelnika i zarazem nim była – dla tej drugiej . Pozostawałyśmy niejako w ukryciu, ale otwarcie oceniałyśmy zmiany i nowe partie tekstu i same dopowiadałyśmy swoje pomysły. Miałyśmy pełną swobodę, bez ograniczeń czasu i miejsca, jakie niewątpliwie narzucałaby rozmowa w bezpośrednim spotkaniu. Pisanie zyskiwało element napięcia, dynamiki wewęntrznej, energii. Sytuacja rzadka, nie na tyle jednak, jak by się mogło wydawać. Istnieje całkiem pokaźna lista dzieł stworzonych przez dwóch autorów, że wspomnę o braciach Strugackich czy duecie mistrzów kryminału amerykańskiego, ukrytych pod wspólnym pseudonimem Ellery Queen. Takie duety zazwyczaj tworzą swoje dzieła – powieści, scenariusze, prace naukowe – w ścisłym kontakcie, często rodzinnym: bywają to bracia, siostry czy kuzyni, zdarzają się małżeństwa, wspólnie piszą przyjaciele czy koleżanki z czasów studenckich. My natomiast pisałyśmy, niemal się nie znając, na odległość. Porozumiewałyśmy się jedynie za pośrednictwem e-maili, żadnych telefonów, żadnych spotkań. Nie był to zamierzony "chwyt”, raczej sytuacja życiowa i geograficzna. Ale właśnie dzięki temu "Księżyc” zyskał dodatkowy wymiar pewnego niedopowiedzenia czy wręcz meta-zagadki. Powieść skonstruowana jest w taki sposób, że fragmenty fabularne przeplatane są "listami autorek” – biorę je w cudzysłów, bo mimo pozoru autentyczności stanowią element autotematycznej kreacji. Dlaczego znalazły się w powieści? Czemu mają służyć? JB: "Księżycem myśliwych” mówimy do Czytelnika, snujemy opowieść o prawdzie, miłości, dobru, złu, byciu i staraniu się, zmianach i przemianach, strachu, jeśli nie szeptem, to półgłosem. Tak w kultowej scenie z filmu "Fanny i Alexander” Helena czyta wnukowi. Naszaksiążka nie krzyczy, daje czas, moment zatrzymania. W czarno-białym wymiarze czasu, planami dobarwianym. Zaciemnianym. Listy świadomie pozwalają spojrzeć z dystansu na fabułę, wprowadzają do niej lub wprost przeciwnie – gmatwają, pozwalają przyjąć bądź odrzucić prawdę. Z wiary w przenikliwość Czytelnika. KK: Z wiary w potrzebę zatrzymania się. Człowiek współczesny poddał się bezwzględnemu dyktatowi czasu. Wszyscy usiłujemy dotrzymać kroku, pędzimy bez opamiętania, zapominając, że nie jest to konieczne, a przynajmniej nie bez przerwy. Starzy Indianie znani byli z wytrzymałości na trudy wędrówki, a jednak i oni co pewien czas przysiadali na skraju drogi. Na pytanie o przyczynę, odpowiadali, że nie, nie są zmęczeni, tylko usiedli, żeby zaczekać na swoją duszę. Bo nasze dusze wędrują wolniej niż ciała. Moje doświadczenie lektury "Księżyca…” wiązało się z niesamowitą hipertekstualnością powieści. Nie chciałam czytać jednym tchem. Zostawiają Panie tropy filmowe, muzyczne, fotograficzne, których trudno nie podjąć. W jednym z listów znalazł się nawet link do YouTube (!). Czy to przykład ujawniania warsztatu czy wskazówki interpretacyjne dla czytelnika? KK: Raczej zaproszenie, wynikające z wiary, o której mówiłyśmy wyżej, odpowiadając na poprzednie pytanie. Zaproszenie do rozmowy, do spojrzenia na pewne sprawy pod innym kątem. Spokojniej, z namysłem. To wreszcie zaproszenie do pójścia pewnymi tropami, niekoniecznie razem z nami czy śladami naszych bohaterek piszących listy. Może to zabrzmi górnolotnie, ale te ślady pozostawili nasi mistrzowie. Nie przychodzimy znikąd, ktoś zaprogramował nas kulturowo, zapisał pewne tropy i znaki, które nadal są aktualne. Listy w „Księżycu” możemy czytać w takim układzie, w jakim się pojawiają. Ale równie dobrze można je oddzielić od losów bohaterów i najpierw przeczytać sam wątek fabularny, a dopiero potem zasiąść w fotelu z filiżanką kawy i zajrzeć do listów w poszukiwaniu wykładni czy dopowiedzenia. JB: Wybiegam przed szereg, choć nie mam potrzeby mówienia wprost. Wspomniałam już o znaczącej roli Czytelnika, który na etapie gotowej, zamkniętej książki staje się jej współautorem, interpretatorem. Uczestnikiem gry, a im więcej o grze wie, tym staje się lepszym graczem, nie daje się nabrać. Ocenić aspektu warsztatu nie mogę, jestem stroną w sporze. Jesteśmy po pełni Księżyca Myśliwych. Czy odczuły Panie jego wpływ? Czy "polują” Panie na kolejne tajemnice i historie? JB: Znowu się uśmiecham, noc jest przyjacielem moim, z nią – księżyc. Wbrew pozorom nocą człowiek czuje się mniej samotny. W blasku księżyca wszyscy robimy dziwne rzeczy – wtedy, gdy czuwamy, i kiedy śnimy. Naukowe autorytety twierdzą z mocą, że pełnia księżyca ma jedynie wpływ na odpływy i przypływy morza. Na nic innego, na nikogo. Czym różnię się od morza poza pokorą? Nie jestem gwiazdą, jestem częścią natury. Źdźbłem trawy na wydmach kołysanym przez wiatr, jarzębiną, nietrwałym dziełem Twórcy. A historie, one same do mnie przychodzą. Na co dzień nasza percepcja działa wybiórczo: zdarzenia dzieją się w ledwie zarysowanej przestrzeni, z udziałem kilku kluczowych rekwizytów, w tym również dźwięków wyłuskanych z otoczenia przez nasz zmysł obserwacji. Kilku, tak, na więcej podobno nasz mózg sobie nie pozwala, by nie zwariować. Wędruję z zeszytem w śmiesznej okładce, patrzę, sucham, zapisuję, wyciągam wnioski. Przyglądam się ludziom raz chłodno, to znowu z nutą pobłażliwości, zaciekawieniem, usprawiedliwieniem. Jest takie niderlandzkie powiedzenie cytowane przez Piotra Oczkę w jednej z jego prac, powielam, ładnie brzmi, niderlandzki znam jedynie ze słyszenia: Doe normal, dan doe je al gek genoeg – Zachowuj się normalnie, wtedy jesteś dostatecznie szalony. KK: Księżyc jest odległy od Ziemi o 380 tysięcy km i z każdym rokiem podobno się od nas oddala. A jednak ma w sobie moc zdolną poruszać morza i oceany. A czy my nie jesteśmy w 70% - wodą? Jedni czują wpływ Księżyca mocniej, inni pozostają nań nieczuli, a może nie są tego wpływu świadomi. Mimo to Srebrny Glob w każdym z nas budzi niezwykłe emocje. To jedyne ciało niebieskie, do którego podróżowali i na którym wylądowali ludzie. Dwunastu śmiałków, którym się to udało, postrzegamy jako bohaterów, którzy spełnili marzenie ludzkości. Jestem przekonana, że gdyby nie to nasze wspólne z Julitą bezsenne zapatrzenie w księżyc, "Księżyc myśliwych” by nie powstał. Historie i tajemnice? Oczywiście, wszyscy na nie polujemy, nie tylko pisarze i scenarzyści. Człowiek jest z natury ciekawy, nasłuchuje i tropi dla samej pasji nasłuchiwania. Nie tylko w sztuce instynkt poszukiwania tego, co nowe, jest podstawowym mechanizmem postępu. Czy wybiorą się Panie na Sylt? JB: Ależ ja tam bywam. Mam swój Sylt, na mój prywatny użytek. KK: Księżyc zatarł mi skutecznie granice między fikcją a rzeczywistością. Rzeczywista wyspa stała się fikcją tylko po to, by fikcyjna wyspa zmieniła się w moją prywatną rzeczywistością. Pokochałam ten nasz nierealny, wyśniony, księżycowy Sylt. A co będzie, jeśli tam pojadę i zamiast Vincenta i Ros e, Jasmine i Cyryla, Evy i Johannesa spotkam na ulicy samych nieznajomych? 228-10-2015 | Ksiazki WP
Z Julitą Bielak i Katarzyną Krenz, autorkami "Księżyca myśliwych" - "najbardziej niepokojącej powieści ostatnich lat" rozmawia Marcin Wilk. Marcin Wilk: Ze zdumieniem dowiaduję się, że Wasza książka, "Księżyc myśliwych", napisana została na odległość. W tej sytuacji muszę spytać: jak się Panie poznałyście? Katarzyna Krenz: Trudno to dziś odtworzyć w pamięci. To było bardzo dawno temu. Jak się gdzieś mieszka przez lata, to siłą rzeczy prędzej czy później ścieżki się przecinają – na ulicy, na uniwersytecie, na sopockim molo, w letnim kinie i w teatrze. Dlatego łatwiej będzie powiedzieć: raczej wiedziałyśmy o swoim istnieniu, niż się znałyśmy. Pewnego dnia Julita napisała: "Droga Pani Katarzyno, oglądam inne telewizje niż publiczną. Ale to właśnie tam trafił do mnie program przedstawiający Panią i Pana Jacka w portugalskich realiach. Jakbym miała to zobaczyć i podzielić Państwa twórcze życie. […]. Gratuluję „Lekcji Tańca”…". Kiedy to było? KK: Maj 2011. I tak zaczęła się nasza bardzo długa rozmowa mailowa. Ja już wtedy mieszkałam w Portugalii, daleko. Pod każdym względem daleko, nie tylko geograficznie, dlatego taki głos z kraju to był dla mnie sygnał znaczący, bo obracający się kręgu ducha i kultury, w jakiej zostaliśmy wychowani. Szybko znalazły się wspólne tropy, motywy, tematy. Książki, filmy i muzyka, ulubieni pisarze i poeci, było o czym rozmawiać. A dalej? Do pewnego blogu i do bezsenności - jeszcze dojdziemy. Bo gdyby nie jeden wpis na tymże blogu, nie podjęłybyśmy wyzwania („Napiszcie coś razem!”), a gdyby nie bezsenność, to jestem przekonana, że losy „Księżyca” potoczyłyby się całkiem inaczej. Tak naprawdę osobiście poznałyśmy się dopiero ostatnio, podczas prac redakcyjnych nad naszą książką. To jednak wcale nie takie częste, że czytelnik pisze do autora. Pani Julito? Julita Bielak: Czyta wiersze Katarzyny zamieszczone w poetyckim tomie "Z nieznajomą w podróży", parę z nich zna na pamięć, przywołuje strofy, jak własne - "Wstajemy razem dzień i ja// spojrzenie w lustro jedno czy dwa/.../", nabiera śmiałości i pisze. Z czytelnika staje się echem, odpowiedzią, partnerem do gry w szachy. Brzmi jakby kosmos w tym wszystkim maczał palce. Jakby spotkały się dwie zbłąkane dusze. JB: Raczej małe kino o zbieżnych obrazach. Albo sztorm. Bo na sztorm doskonały składają się wiatr, deszcz, falowanie w odpowiedniej formie, sile, natężeniu. Sztorm, ze wszystkimi elementami, się zdarza. Tak zdarzył się i "Księżyc". Zadziałała nieuchwytna chwila, nasz nastrój, miejsce. Bo chciałyśmy siebie słuchać. Wsłuchiwać się: "Czy to zna, czy pamięta, co sądzi, jak zareaguje". Wydarzało się. Jak sztorm. Los, przeznaczenie. KK: Przypadek i zbieg okoliczności działa czasem mocniej niż wszelkie planowanie. Obie jesteśmy zapracowane, mamy rodziny, obowiązki, ja wtedy pisałam inną książkę, którą z powodu „Księżyca” w końcu schowałam do szuflady... Nocne rozmowy - tu wracamy do bezsenności, którą obie traktujemy jako swego rodzaju dar ciszy i wolnego czasu, a nie przypadłość – charakteryzują się odmienną dynamiką. O tak, tu rację przyznać muszę, jako że i sam długo po nocach siedzę. KK: Ona jest jak podróż, kiedy to wyizolowani, zawieszeni w czasie i przestrzeni, staramy się czymś wypełnić puste godziny. I jak w podróży, najlepiej nam się rozmawia z kimś, kogo nie znamy, historie same zaczynają się snuć, nabierając cech niemal literackiej fabuły. Chociaż my z Julitą długo nie zdawałyśmy sobie sprawy, że powstaje książka, nie to było naszym celem. Opowiadałyśmy historie, snułyśmy wątki, wymyślałyśmy bohaterów, traktując wszystko jak grę intelektualną, ćwiczenie umysłu, przymiarkę kostiumów i osobowości – jak w teatrze . JB: Tworzyłyśmy misterną sieć powiązań, polowałyśmy. A Pan, na co Pan poluje? Nie poluję z zasady. Zresztą szczęśliwe chwile przychodzą same. No ale noc lubię, to fakt. JB: Dzień rozprasza, stymuluje, obdziela szturchańcami. Przebiera człowieka w Starego Wiarusa, szarpie się wloką. Ciągła walka o przetrwanie. Nocą inaczej słychać muzykę, zegar i słowa, cichnie wiatr. Można odpocząć od tego ciągłego przyglądania się światu, od tego patrzenia z bliska, ciągłego zoomu. Czekać na sen. A że bezczynne czekanie nuży, warto czymś się zająć. Biały kordonek, szydełko i aniołki, mnóstwo aniołków. Można. Albo czytać, pisanie ładnie wymyślonej nieprawdy okazało się ciekawsze. I to rozumiem. Ale nadal niesłychane mi się wydaje, że udaje się to w parze. KK: Taki dwugłos podczas pisania może wydawać się trudniejszy, ale wbrew pozorom okazał się jeśli nie łatwiejszym, to na pewno ciekawszym i – jakby to powiedzieć – mniej żmudnym procesem niż pisanie w całkowitej izolacji. Współautor staje się jednocześnie pierwszym czytelnikiem, i to czytelnikiem uważnym, a zarazem najbardziej wymagającym – gra idzie bowiem o wspólną stawkę. Żaden recenzent... Proszę wybaczyć, panie Marcinie... Uhm. KK: Zatem żaden recenzent nie dostrzeże aż tak wiele, jak taki „partner w pisaniu”. To najwnikliwszy krytyk i najsurowszy cenzor, w dobrym rozumieniu tego słowa. W dyskusji nieraz spieramy się przeciwko sobie, obstajemy przy swoich racjach. W naszym przypadku, nawet jeśli do takiej dyskusji dochodziło, musiałyśmy prędzej czy później znaleźć ścieżkę porozumienia, wątki partykularne pozostawiając na boku, do dalszego rozpisania w innym kontekście. A dlaczego noc? Nie tylko z powodu bezsenności. Dni pełne „szumów, zlepów i ciągów” nie sprzyjają spokojnej refleksji, może dlatego w „Księżycu” tak wiele mrocznej ciszy. Potrzebowałyśmy tej nocnej ciszy, widać obie miałyśmy sporo do przemyślenia i - przegadania. Nie poganiałyśmy czasu ani siebie nawzajem, nie spieszyło nam się do jakiegoś celu czy końca, to nie był wyścig, nie powieść-książka-wydanie były naszym celem. I nie było między nami rywalizacji. Obecność tego drugiego głosu w jakiś sposób zobowiązywała, ale nie ograniczała. „Księżyc” jest nierozdzielnie wspólny, co do tego nie mamy wątpliwości, ale jednocześnie w jakiś trudny do uchwycenia sposób - dla każdej z nas - absolutnie osobny i bardzo własny. No dobrze. Zaczynam coś z tego wszystkiego rozumieć. Już chyba wiem, jak się "dogadywałyście". Ale porozumienie, wspólnota to jedno, a praca nad książką to chyba osobna sprawa. Chodzi mi teraz o to, co było na początku? KK: Jest Pan dociekliwy, panie Marcinie, ale dobrze – zacznijmy od początku. Bo zawsze jest jakiś początek. Po wspomnianym liście od JB zaproponowałam jej obserwowanie literackiego bloga Ewy Marii („Qra czyli Nowa Kura, kuchnia i kultura”). Któregoś dnia pojawił się tam post o pionierach i odkrywaniu świata. Kto był pierwszy? Kim był człowiek, który pierwszy zakrzyknął: Widzę ląd!? Co poczuł pierwszy człowiek na księżycu? Kiedy? O której godzinie? No właśnie, właśnie! Ten ktoś nie spojrzał na zegarek (bo np. marynarz Kolumba zapewne go nie posiadał!), ale dziś wiemy, że stało się to o drugiej w nocy. Ten tekst – i zdanie: „Była druga w nocy” – to był ten impuls do pisania. Człowiek jest z natury ciekawski, chce wiedzieć, co było dalej. Tekst Ewy Marii „Nowy świat i jego okolice” wszedł do naszej książki w całości jako Prolog. Była druga w nocy… To był początek (dla istot bezsennych jakże znamienny). Bo zawsze jest jakiś początek. Żeby się dowiedzieć, co działo się potem, musiałyśmy napisać po 800 maili każda i 500 stron "Księżyca". Zajęło nam to dwa lata. 800 maili każda. No pięknie! JB: Opowiadanie "Kongo na Kubusia Puchatka" Janusz Głowacki zaczyna od słów: "Dwadzieścia po ósmej". Jest "Trzy minuty po trzeciej" Teodora Parnickiego. W zapiskach do autobiografii" Władysława Tatarkiewicza, rozważającego o czasie astronomicznym i tym rzeczywistym, czytamy: "Dobrze i szczęśliwie może też być w listopadzie". Dorota Masłowska w felietonie "Co można kupić sobie w listopadzie" nie daje innej podpowiedzi, niż pastylki zabarwione na różne kolory. Pogrzeb, grób i piasek. O, teraz zabrzmiało to prawie jak fragment Waszej książki. Ale, przepraszam, przerwałem. JB: Tekst na literackim blogu Ewy Marii ze zdaniem: "Była druga w nocy", wywołał serię skojarzeń. Vargtimmen, godzina wilka; ginie najwięcej ludzi i najwięcej ich się rodzi. We śnie najczęściej nachodzą nas koszmary, a kiedy się budzimy, ogarnia nas trwoga. Czas przed świtem, przed powrotem słońca, według wierzeń ludowych to najtrudniejsza część doby. W świetle księżyca zatarte kontury nie pozwalają na odróżnienie psa od wilka. Wroga od przyjaciela. Mówią o tym Francuzi, Anglicy, jest łacińskie przysłowie, film Bergmana oraz koreański "Time Between Dog and Wolf". I piosenka De Mono. Biorąc pod uwagę moją niechęć do spotkań "po nic" i rozmów o niczym (kot jest fałszywy, jagody zdrowe, niedziela - palmowa), chciałam dopowiedzieć historyjkę o tym przyjacielu i wrogu, o księżycu, zadać parę pytań. Nadać drugiej w nocy nowy wymiar. Elegancko powędrować między rzeczywistościami. W Katarzynie odnalazłam dobrego acz wymagającego, kompana podróży. Kiedy Was słucham, to myślę, że atmosfera panowała bardzo intymna. Wy jednak, drogie panie, postanowiłyście wpuścić innych. Czytelników. JB: Widniejemy jedynie na okładce. Wtręty epistolarne i dziewczyny piszące listy fikcją przewyższają powieściowe postaci. Nie piekę lawendowych ciasteczek. W nikłym świetle lampy, w zatartych konturach przedmiotów, gdzieś pomiędzy marzeniami a planami, wspomnieniami a teraźniejszością to Vincent przybiera realniejsze kształty. Rysuje się smutną inteligencją zapożyczoną od konkretnej osoby, pewnego poety, wielkiego szkolnego niespełnienia. Bohaterowie zmieniali się, zzuwali lakierki, przeprowadzali się z nowego do kamiennego domu, ginęli we mgle zapomnienia, pozostawali inspiracją. Sugestią. Jak w życiu, gdzie nic nie jest stałe, określone i jednoznaczne. Trochę tak rzeczywiście jest. KK: Niemal przez dwa lata – dopóki nasza opowieść nie nabrała kształtu książki – pisałyśmy “tekstem otwartym”. Było tam wszystko: fabuła rozpisana na wątki, nasza korespondencja w pełnym wymiarze, dyskusje i materiały historyczne, opis didaskaliów, ustalenia dotyczące strojów, charakterów i wyglądu bohaterów, scenografii i geografii. Było jak w teatrze, podczas prób, gdzie reżyser siedzi na widowni, wpada na scenę do aktorów, dyskutuje ze scenografem i kompozytorem ścieżki muzycznej albo zagląda do pracowni krawieckiej. Byłyśmy wszędzie i w przeciwieństwie do klasycznego pisarza-samotnika, który o wszystkim decyduje sam, myśmy musiały każdy szczegół omówić. A ponieważ mieszkałyśmy daleko, ale również dlatego że jesteśmy obie dość introwertyczne, zamiast spotkań czy rozmów przez telefon – wszystko opisywałyśmy. Tak było do pewnego momentu. A potem? KK: Gdy historia zaczęła się domykać, postanowiłyśmy zniknąć za kulisami. I tak się stało. Proszę nas nie szukać na scenie – lubimy naszych bohaterów (niektórych nawet bardzo!), ale nimi nie jesteśmy. Również te dwie siostry, które piszą do siebie listy, to nie nasze alter ega, a same listy – te, które znalazły się w książce – to nie nasze prawdziwe listy, lecz czysto literackie narzędzie do dopowiedzenia i opatrzenia wydarzeń komentarzami. Nie było to łatwe – takie “zejście ze sceny” wymaga dystansu, obiektywizmu, zastosowania rozmaitych zabiegów literackich, np. co zostawić, a co zmienić czy usunąć (usunęłyśmy ponad 100 stron!). Mamy nadzieję, że nam się to udało i “Księżyc” jest ciągle nasz, ale - nie o nas. To o kim? JB: Nie o nas ani o nikim. Jest poszukiwaniem czegoś zaznanego, wyimaginowanego, utraconego - czasu, ludzkich relacji, złudzeń, nadziei. Mimo zmian i skrótów nadal pozostaje niekończącą się rozmową o życiu. Zapachniało Proustem. I to w momencie, gdy ja chciałem spytać, po prostu: to o czym wy napisałyście właściwie swoją książkę? KK: Ja zacznę od słów-kluczy, bo te układały nam się według... kilku kluczy. Tematy: morze, muzyka i film, zacieranie granic (fascynujące nas obie) między rzeczywistością a fikcją. Motywy: życie wierne sobie, poszukiwanie miejsca, dom (i oczywiście kuchnia, bo wiadomo, że w każdym domu wszystkie drogi prowadzą do kuchni). Ludzie: pytanie o to, kim jesteśmy naprawdę, co kryje się pod maskami, jakimi się posługujemy, a może my to już ta maska? I niezmiennie – czas nocnych polowań. Noc i księżyc. Bo to właśnie noc dyktowała nastrój, skłaniała do rozmyślań, pisania. Ludzie dzielą się na dwie kategorie: koni wyścigowych i żółwi. Jedni pędzą, czasem na oślep, ale częściej – za czymś: ścigają się z innymi, gonią za karierą, walczą o pieniądze i sławę, idą na wojnę. Rozumiem, że to nie wy. KK: Na drugim biegunie siedzą tacy jak my – którzy potrzebujemy czasu na namysł, lekturę, muzykę, a wszystko w pewnym wyciszeniu, choć przecież nie pozbawionym energii, motywacji do działania czy talentu. Przez cały czas niepokoiłyśmy się o Vincenta – dokonał wielkiego życiowego wyboru, porzucił pracę i karierę, dom i Francję, wyjechał. Wybrał swoją wolność, życie prawdziwe, nieprzekłamane. Czy wytrzyma, czy odnajdzie siebie, czy zdoła zbudować swoje nowe miejsce wśród obcych? Zresztą, na wyspie spotykamy więcej takich wędrowców jak Vincent. Ludzi bez miejsca, nieustannie w drodze. Bycie w drodze to niekoniecznie bilet na pociąg czy prom, to stan umysłu. Johannes. Rose Lighthouse. Kto wie, może nawet Eva, której marzenia o małej spokojnej stabilizacji zakłócił taki właśnie wędrowiec. A gdy ten zginął – pojawił się następny. Wśród grupy głównych bohaterów są ludzie starzy, jak pan Meyer, ale są też 30-, 40- i 50-latkowie. I są też całkiem młodzi. KK: ... jak Jasmine, Cyryl i Sophie. Nie dlatego, że nie mogłyśmy się zdecydować na tzw. grupę wiekową, do której adresujemy naszą opowieść, tylko dlatego, że tak wygląda prawdziwe życie. Nie żyjemy w izolacji, nawet ludzie świadomie wpisujący się w pewne nurty, style czy grupy wiekowe, nawet oni mają rodziców i dziadków, starsze czy młodsze rodzeństwo, nauczycieli, sąsiadów w różnym wieku. To kwestia widzenia. Umiejętności nie tyle czysto społecznych (to też), ale empatii i umiejętności obserwowania. Uważności. Sprawdzian? Wystarczy przeczytać „Księżyc”, by się przekonać, jak niewiele nawet najbardziej wrażliwy czy uważny obserwator tak naprawdę widzi i zapamiętuje. I tak, do naszych słów-kluczy możemy dodać kolejne: jest to książka o uważności. Ooo! JB: Trudno prześledzić przebieg gry, rozdania kart, ruch pionów na szachownicy. Przejrzałam właśnie zapiski w zeszytach i parę książek. Stąd wiem, że motyw matki i córki, Evy i Sophie, dał wiersz Katarzyny oraz "Scenariusze" Micheangelo Antonioniego. Jasmine, która długo Jaśminą nie była, przybiegła z poziomkowej polany, ze "Scenariuszy" Ingmara Bergmana. I naszych rozmów, prowadzonych dla rozmowy, a nie wynikających z potrzeby wspólnego pisania Do postaci "Księżyca" dopowiadałyśmy historie, a czasami opowieść przynosiła nowe, baśniowe osoby. Dziennikarz miał być, to pewne, przenikliwy, przystojny, pewny siebie. Z wielu szkiców powstał Oskar. Z wielu, bo nie zachowywał się, jak szachowa figura, wykonywał ruchy niezgodne z naszymi oczekiwaniami i zasadami gry. Przeobrażany, odkrył nie tylko naszą zimną kalkulację, wyznaczaną strategię, ale i targanie silnymi emocjami. Bo, z bliższych, dalszych planów, ludzie towarzyszyli nam nie tylko nocą, szli z nami rano do piekarza, siadali obok w poczekalni u dentysty. Kolejnych parę kresek rysów twarzy, kolejne parę słów opowieści. Nowa postać - Anna, nowe miasto - Visby. Nie sposób przedstawić krok po kroku, jak się odbywało budowanie postaci, nie potrafimy chłodno o tym rozprawiać. A może dokonana analiza, wysnucie wniosków, naniesienia ich na wykres kołowy sprawi, że czar pryśnie? Też o tym myślałem, zwłaszcza w kontekście wyspy Sylt. Stworzyłyście taką atmosferę, że sam już nie wiem, czy chciałbym tam jechać i konfrontować się z rzeczywistością. A co jeśli nie odnajdę tam tego, co buduje Waszą książkę? JB: Stworzy Pan swój Sylt, oswoi wyspę, podłoży inną muzykę. Na marginesie - nie potrafię odgadnąć, jaką. Melancholijną atmosferę zapomnienia zastąpi dzikim urokiem, nowymi małymi rzeczami foremnymi z wiersza Gałczyńskiego. Własnym Joruriji. Ach, Pani Julito! JB: Ktoś mądry powiedział, że miasta zmieniają się, następują po sobie i w niczym nie przypominają tych, jakie znaliśmy. Stają się nam obce. Przekształcają się miejsca, w których mieszkamy i tamte, skąd wyjechaliśmy. I my sami w nich odmienni. KK: Hm, ja też już chyba, podobnie jak pan, nie odważę się pojechać na Sylt. Zbyt mocno tkwi we mnie obraz "naszej wyspy", którą stworzyłyśmy razem z Julitą wprawdzie na podstawie szczegółowych badań rzeczywistej historii i geografii, ale jednak jako twórcze przetworzenie na potrzeby książki. To teraz jakby nasza własna wyspa, i wspólna przeszłość – nasza jako autorek, ale i wspólna z bohaterami. Mam wrażenie, że nieraz bardziej niż autorkami, byłyśmy uczestniczkami zdarzeń. Kryminalnych czy raczej obyczajowych? Wiem, że to zwłaszcza dla autora bywa trudne pytanie, ale spróbujmy. Jakiej nazwy gatunkowej użyć dla "Księżyca"? JB: Zdecydowanie powieść. Opowieść, skierowana do jednego czytelnika - tego, który właśnie ma książkę w dłoniach. Skupia uwagę na naszych słowach wypowiadanych półgłosem. Rozmawia z nami, odpowiada na "czyż nie?" zawieszone po wielu stwierdzeniach. Zgadza się lub nie, uśmiecha. Listy odgrywają w "Księżycu" konkretną rolę, budują nastrój, wprowadzają zamieszanie, by za chwilę służyć wyjaśnieniem, zatrzymują na chwilę. Też opowiadają. Jak i my wszyscy, gdy relacjonujemy przyjaciołom aktualne wydarzenia z życia. Jakże często gości w nich wątek kryminalny ("To było straszne!"), historyczny ("Takie placki robiła moja babcia, gdy byłem mały."), miłosny ("Czy wiesz, że on ją rzucił?"). Po prostu opowieść. KK: “Księżyc” to trochę taki model do składania. Rzecz dzieje się na kilku poziomach, ale nie dzieje się rozdzielnie, tylko przenika nawzajem. No i są jeszcze listy. KK: Listy dwóch sióstr ukrytych pod inicjałami to taka sama fikcja literacka jak wydarzenia na wyspie czy losy bohaterów, a z drugiej strony listy zawierają liczne ślady, choć mocno zmienione i przemieszane, naszych własnych rozważań, podobnie jak fabuła w wielu miejscach dotyka rzeczywistej geografii, oceanografii, ekologii czy historii, i to nie tylko współczesnej. Dziś powieść post-nowoczesna nie pełni już roli przewodnika moralnego, nie wyznacza kanonów ani granic tego, co wolno czy należy, a czego nie. Raczej je burzy. Ale nam na kilku sprawach naprawdę zależało. Może to Pana zdziwi, ale życie morza, wymiar moralny dzieł Bergmana czy sprawiedliwość historyczna zajmowały sporo miejsca w naszych nocnych rozmowach. Dlatego te wątki przywołałyśmy: nie po to, żeby było ciekawie, tylko żeby coś sobie uświadomić czy przemyśleć. Tak więc czytelnik może się po prostu zanurzyć w opowieści, ale jeśli zechce, może również czytać naszą książkę jako historię prawdziwą lub zabawić się w detektywa czy dziennikarza śledczego. I będzie ciąg dalszy? JB: Czas pokaże. W moich śmiesznych zeszytach mam opisy nowych miejsc, szkice postaci, nowe temperatury, inne światło, szary piasek. Dziś dopiszę do nich muzykę, wieczór taki spokojny, wiatr ucichł. KK: Ale czy będzie ciąg dalszy? Należałoby zapytać: ciąg dalszy czego? Losów księżycowych bohaterów czy naszej współpracy? Pozostawmy to pytanie otwarte, tak będzie ciekawiej, również dla nas samych. Rozmawiał Marcin Wilk |
O książce piszą:Kliknij tutaj, aby edytować. Archiwum:
Maj 2017
Categories
Wszystkie
|