http://soy-como-el-viento.blogspot.com/
· Dzięki empik.com oraz Business & Culture, do moich zbiorów dołączyły takie oto książki. Jeśli jesteście ciekawi co jeszcze dotarło do mnie w ciągu ostatniego miesiąca, zapraszam o dziewiątej na bloga.
0 Comments
http://kotnakrecacz.pl/ksiezyc-mysliwych/
Posted on 2015-12-20 by Natalia Szumska "To nie woda w rzece jest inna, to my się zmieniamy. Każde nowe doświadczenie oddala nas od przeszłości, dlatego tak trudno przerzucić most, a jeszcze trudniej wrócić. Nawet gdyby im się udało, nigdy nie będzie miała pewności, czy na tym moście nie zaskoczy ich jakiś inny wiatr, inny księżyc, inny czas, z którymi już sobie nie poradzą". Siadam przed klawiaturą i po raz pierwszy od dłuższego czasu nie wiem, co napisać. Nie dlatego, że po dwóch tygodniach przerwy wyszłam z wprawy. Raczej dlatego, że tak daleko mi do Julity Bielak i Katarzyny Krenz, że nie wiem, czy potrafię nie zepsuć słowami tego, co znalazłam w ich „Księżycu myśliwych”. To nie będzie więc recenzja. Raczej kilka zdań, parę luźnych przemyśleń, które być może doprowadzą kogoś z was do lektury, którą ja mam ochotę nazwać majstersztykiem współczesnej literatury i którą czytałam bardzo długo. Z premedytacją i tylko po to, by się zbyt szybko nie skończyła. W przypadku „Księżyca myśliwych” trudno o streszczenie fabuły. Uważny czytelnik znajdzie tu mnóstwo wątków, które pozornie niepowiązane, bardzo szybko ułożą się w zgrabną, misternie utkaną całość. Dość powiedzieć, że rzecz (rzeczy?) dzieje się (dzieją się?) na fryzyjskiej wyspie Sylt na Morzu Północnym. By się tu dostać od strony lądu, trzeba przejechać pociągiem, którego tory wiodą po grobli sztucznie stworzonej na środku morza. Pełno tu urokliwych domków, latarni morskich i dzikich łąk. Na tych zaledwie 99 km² toczy się akcja powieści. Mamy tu zbrodnię sprzed lat i trzy bardzo świeże. Mamy podróżników z całej Europy, którzy odnaleźli tu swoje miejsce, mamy zagubioną studentkę filmoznawstwa, malarza-matematyka, niewidomego właściciela baru, tajemniczego dziennikarza i wdowę po marynarzu, którego zabrało morze. No właśnie, ale czy na pewno morze? Czas tu nie istnieje. Przenosi się, teleportuje raczej, od bohatera do bohatera, kołuje, zawraca, tylko po to, by za chwilę pędzić na przód. Nie istnieje też rzeczywistość, jeśli nie liczyć tej bergmanowskiej — „rzeczywistości poza rzeczywistością”. Wydarzenia z wyspy Sylt przeplatają się z tajemniczymi listami. Autorek? Wszak wiadomo, że podczas pisania powieści nigdy się nie widziały i porozumiewały właśnie tym staroświeckim sposobem. A może jednak autorki prowadzą z czytelnikiem mniej lub bardziej wyrachowaną grę, w której nie chodzi o wygraną, ale o fakt (jeśli tu w ogóle są jakieś fakty), że „warto grać”. „Księżyc myśliwych” to nie powieść dla czytelnika. To raczej książka dla czytelnika, autorek i bohaterów w równym stopniu. Podczas lektury jesteś jednocześnie aktorem, reżyserem i widzem. Jesteś nigdzie, jesteś jedynie złudzeniem optycznym odbitym w tafli wyjątkowo spokojnego morza. Jesteś częścią fabuły lub didaskaliami, ale nigdy nie będziesz tego wiedział na pewno. Gra, którą prowadzą Krenz i Bielak to gra erudycyjna i wyrafinowana, przesiąknięta tajemnicą, ale na szczęście pozbawiona fantastyki. To gra podobna do zabiegów największych mistrzów literackich eksperymentów -- Italo Calvino i Julio Cortázara. Jeśli zostawia czytelnika z niedosytem, to tylko dlatego, że zbyt szybko się kończy, choć nie wszystko wyjaśnia. Nikt nie umieścił tu filmowego THE END. Koniec to przecież rzecz względna. Żadna z autorek nigdy nie była na Sylcie. Ale ja pojadę, już planuję. A tymczasem kończę, bowiem… "księżyc pociąga za wszystkie sznurki, nie mamy na to żadnego wpływu. Możemy jedynie wracać do naszych snów jak do bezpiecznego portu". SKRÓT DLA OPORNYCH Dla kogo na pewno tak: dla wielbicieli filmów Bergmana, zwolenników powieści wielowątkowych, z rozmytą granicą pomiędzy prawdą a fikcją i fabułą a didaskaliami, a przede wszystkim dla tych, którym księżyc, morze, nieoznaczoność, niepewność i nieuchwytność nie są obojętne. Kto powinien omijać: miłośnicy powieści z jednym wątkiem, prowadzonym od początku do końca, wielbiciele prostych fabuł i jednoznacznych wyjaśnień, którzy nie przepadają za literackimi eksperymentami. Katarzyna Krenz, Julita BielakWydawnictwo ZnakLiczba stron: 504Ocena: 6/6 This entry was posted in literatura piękna, varia okołoliteracka and tagged Julita Bielak, Katarzyna Krenz, książki najlepsze,Księżyc myśliwych, recenzja, ZNAK. Bookmark the permalink.Post navigation← „Ścieżki północy” — recenzja i fragment protokołu 6 thoughts on “Księżyc myśliwych”
http://tattwa.pl/2015/12/wyspa-bergmana-na-dwa-glosy-wywiad-z-katarzyna-krenz-i-julita-bielak-autorkami-ksiezyca-mysliwych.html WYSPA BERGMANA NA DWA GŁOSY by Magdalena Stępień 13 grudnia 2015 Senna, tonąca we mgle fryzyjska wyspa, rozbitkowie z całej Europy spotykający się w barze u niewidomego Johannesa, zaginiony i uznany za zmarłego mąż i ojciec, zagadka, na drodze do rozwiązania której tropy mylą rozważania o naturze człowieka, o kulturze, nostalgiczne wspomnienia i codzienne konflikty: „Księżyc myśliwych” jest opowieścią magiczną. To jedna z tych książek, która – zamiast dawać gotowe odpowiedzi – uczy, jak stawiać właściwe pytania. Katarzyna Krenz, polska poetka, powieściopisarka i tłumaczka, znana z takich tytułów jak „Królowa pszczół”, „Lekcja tańca” oraz „W ogrodzie Mirandy” wspólnie z debiutantką Julitą Bielak stworzyła powieść, która narodziła się w przestrzeni internetowej podczas wymiany setek wiadomości mailowych. Autorki podczas 2 lat pracy nad książką nie spotkały się i nie rozmawiały ze sobą, ograniczając kontakt do korespondencji. Wywarło to ogromny wpływ na strukturę „Księżyca”, balansującego między powieścią epistolarną, esejem, a po skandynawsku klimatycznym thrillerem, w którym napięcie narasta niespiesznie, wciągając bohaterów coraz głębiej w tajemnicę. Lektura, po którą sięgnęłam bez sprecyzowanych oczekiwań, okazała się jedną z ciekawszych w kończącym się roku. Jeśli ominęliście ją na liście swoich czytelniczych planów, czym prędzej to nadróbcie – to idealna propozycja na nadchodzące święta, podczas których warto pozwolić sobie na chwilę refleksji i zadumy, niekoniecznie na tematy ze świętami związane. Recenzję „Księżyca” opublikuję w nadchodzącym tygodniu, tymczasem zachęcam Was do przeczytania wywiadu z autorkami. Autorem akwareli otwierającej ten wpis jest Jacek Krenz. Autorem zdjęć zamieszczonych w tekście jest Artur Próchnicki. NA DWA GŁOSY Od czego zaczęła się Pań znajomość i pomysł na napisanie wspólnie książki? Nota wydawcy głosi, że wcześniej nigdy się Panie nie spotkały, a Pani Julita była wówczas debiutantką. To wszystko składa się na dość ryzykowny model współpracy – co zatem było czynnikiem decydującym przy jej podjęciu? Julita Bielak: Pomysłu na pisanie książki nie było, ułożył się z teatru, jaki stworzyłyśmy. Z nagromadzonych notatek, postaci, miejsc, towarzyszącej nam muzyki, przypadków. My, kim jesteśmy? Ukryte za inicjałami swobodnie przekraczamy granice światów rzeczywistego i fikcyjnego. Mogłybyśmy na chwilę nadać sobie imiona, przymierzyć, jak kostium teatralny/…/ W życiu każdy z nas jest aktorem. W jakimś stopniu każdy z nas manipuluje rzeczywistością. [fragment powieści] Maskowanie się lub upodabnianie do podłoża albo do innych zwierząt jest zjawiskiem niezmiernie rozpowszechnionym w przyrodzie. Nic nowego. W mimetyzmie zwierzęcym sam wygląd jest tylko jednym z czynników gry. Pomagają mu gesty, postawa, ruch, a nawet dźwięki, przyczyniające się do pogłębienia ułudy. A my? Farbujemy włosy na blond, na fioletowo, nakładamy na twarz makijaż, zakładamy garnitur, wiążemy krawat – kamuflujemy się. Z kamuflażu powstają pułapki na niedźwiedzie. Jak Indianin ubieramy się w wilczą skórę i poruszamy jak wilk, by zbliżyć się do stada bizonów. W jednym konkretnym celu – by przetrwać. By wygrać, by odegrać rolę na scenie życia. Z takich teatrów powstają książki, jeśli ktoś zechce zapisać stronice. Każdy z nas jest książką. Katarzyna Krenz: Każda współpraca niesie ryzyko niezgody, wymaga wysiłku, by zgodę utrzymać. Tyle tylko, że my… wcale nie zamierzałyśmy współpracować, nie miałyśmy żadnego planu, a już na pewno nie taki, że napiszemy wspólnie książkę, którą potem wydamy. To był czysty przypadek, tak jak i cała nasza nie-znajomość. Z Julitą poznałyśmy się przelotnie, przed laty. Tak bywa, gdy mieszka się w tym samym mieście, że któregoś dnia ścieżki się przecinają, na uczelni czy na jakimś wernisażu. I czasem zawiązują się jakieś nici, ale częściej pozostają właśnie takie – przelotne. Wbrew pozorom, ta nasza nie-znajomość bardzo nam pomogła: pisząc, siłą rzeczy nie rozmawiałyśmy o sprawach prywatnych, o których nawzajem niewiele wiedziałyśmy, ale dzięki temu mogłyśmy się skupić na Rozmowie przez duże „R”, o którą jakże trudno we współczesnej globalnej wiosce. Bo porozumiewamy się na blogach, czytamy miliony informacji, łączymy w gigantyczne społeczności w sieci, ale w jakiś sposób „tu i teraz” każdy z nas pozostaje samotny. Korespondencja w układzie 1:1 to dość archaiczny pomysł, wymaga czasu i swoistej… wierności. Internet to ułatwia, a maile w miejsce papierowych listów całą procedurę przyśpieszają. Reszta była swego rodzaju mieszanką naszych literackich, filmowych i muzycznych fascynacji oraz tej jakiejś dziwnej i trudnej do wytłumaczenia namiętnej pasji, z jaką obie sięgamy po symboliczne pióro. Już pierwszy mail od Julity był takim sygnałem. Zaczynał się od słów: „Szanowna Pani Katarzyno, przeczytałam Pani ostatnią powieść…”, a zakończył cytatem z któregoś z moich wierszy. Była tam zapowiedź naszych przyszłych burzliwych dyskusji o sprawach najwyższej wagi: o sensie życia, które – pozbawione swoich wielo-wcieleń, lustrzanych odbić i odwiecznych reinkarnacji, jakie możemy odnaleźć jedynie obcując z dziełami sztuki – staje się ubogie, bo jednotorowe. Coś mnie w tym liście poruszyło, zrozumiałam, jakim darem jest możliwość spoglądania na kondycję ludzką i naszą indywidualną egzystencję przez jeden z magicznych pryzmatów Sztuki. Nie wiem, jak odpowiedziała Julita na to pytanie, ale nie zdziwiłabym się, gdyby odpowiedziała: „Właściwie nie potrafimy powiedzieć, dlaczego napisałyśmy „Księżyc”. Chyba sam się napisał. Myśmy po prostu rozmawiały”. Jak pisze się książkę we dwójkę, pracując w dodatku na odległość? W „Księżycu” granica między dwoma stylami jest momentami zauważalna, innym razem wszystko stapia się w jednolitą całość. Poza wybranymi fragmentami trudno dostrzec, gdzie zmienia się autor. Czy może… nie zmienia się wcale? Jak wyglądał proces twórczy: czy kolejne fragmenty historii są Pań wspólnym dziełem, czy może raczej pisały Panie naprzemiennie, dopowiadając ciąg dalszy po sobie nawzajem? KK: W literaturze czy szerzej w dziedzinie słowa pisanego – bo ta kwestia dotyczy nie tylko literatury sensu stricto, ale również sztuk teatralnych, scenariuszy filmowych czy prac naukowych – wspólne pisanie nie jest zjawiskiem nowym czy nieznanym. Jednak w naszym przypadku był to czynnik pod wieloma względami niesłychanie inspirujący. Przede wszystkim sprawiła to odległość – przez dwa lata pracy nad książką ani razu się nie spotkałyśmy, nie rozmawiałyśmy też przez telefon, cała „rozmowa” odbywała się drogą korespondencyjną (każda z nas napisała ponad 800 maili). Taka sytuacja wyzwala całkowicie odmienny tok myślenia, skłania do wymiany refleksji, które niewiele mają wspólnego z codziennością czy bieżącą sytuacją. Nie warto pisać do kogoś oddalonego o tysiące kilometrów o migrenie czy kapiącym kranie, bo nim wiadomość zostanie odebrana, jej jakość – z powodu tegoż oddalenia – ulegnie rozmaitym odkształceniom, straci na znaczeniu. Czy nie lepiej zatem porozmawiać o czymś mniej „normalnym” i przyziemnym, co nas interesuje i porusza na głębszym poziomie? O czym? Choćby o Bergmanie. Albo o morzu. Pisząc w takim oddaleniu, znalazłyśmy się w idealnej sytuacji, o jakiej wielu pisarzy marzy, wyobrażając sobie „czytelnika ukrytego”. Myśmy wzajemnie zyskały takiego czytelnika: na tyle jawnego, że nieustannie się wtrącał i głośno komentował, raz chwalił, to znów oburzał się i namawiał do zmian, podsuwając swoje pomysły co do charakterystyki bohaterów czy rozwoju akcji, ale jednocześnie odległość sprawiała, że każda z nas miała poczucie pełnej wolności, a wręcz – tak typowej dla sytuacji pisania – samotności w zaciszu własnej pracowni. „Księżyc” nie dlatego rozpada się (lub nie) na dwa głosy (fabułę i listy), że kolejne fragmenty pisała Julita, a inne wyszły spod mojego pióra. To nie tak działało. Nasza korespondencja odbywała sie swobodnie, to była rozmowa bez założonego na wstępie porządku, przynajmniej na początku, dopóki „Księżyc” nami całkowicie nie zawładnął. Temat gonił temat, pomysłów miałyśmy tyle, że z wielu musiałyśmy ostatecznie zrezygnować. Ale myśmy przez długi czas w ogóle nie zdawały sobie sprawy, że piszemy książkę. Nie miałyśmy takiego zamiaru! To była pasjonująca gra umysłu, która przypominała rozwiązywanie krzyżówki dla czystej przyjemności intelektualnej. Język naszej powieści – dialogi, prowadzenie fabuły czy warstwa epistolarna, które ostatecznie zbudowały świat „Księżyca” – był również elementem tej gry. Dlatego trudno doszukać się fragmentów, które wyszły spod pióra mojego czy Julity: ponieważ my same często tego nie pamiętamy. JB: „Księżyc” jest wynikiem mailowej rozmowy prowadzonej między Katarzyną a mną. Długiej rozmowy, podjętej po latach. Wtedy zdawkowej, towarzyskiej, a od momentu ukazania się pewnego wpisu na blogu, gdzie spotkałyśmy się w komentarzach – literacko-filmowo-muzycznej. Pisywałyśmy do siebie nocą, tak lepiej – ciszej, jedynie sporadyczny stukot tramwaju za oknem. Vargtimmen, druga w nocy, godzina wilka, trudne do określenia sylwetki zwierząt. Śnimy koszmary, budzimy się z trwogą. Niemożliwa do sprecyzowania odpowiedź, kto jest przyjacielem, kto wrogiem. Nikłe światło lampy zaciera kontury przedmiotów. Wiele stycznych prowadziło nas do siebie, chciałyśmy siebie słuchać i rozumieć. Przesiadywałyśmy w naszym małym niemym kinie o zbieżnych obrazach. Stałyśmy się dla siebie echem, odpowiedzią, partnerem do gry. Plansza rozłożona, czas na króla, wieżę i konia. Vincent nie cierpiał, przeciwnie, wierzył, że w nocnej ciszy dzieje się więcej i ciekawiej. Może boleśniej, ale głębiej. Brak snu wyostrza zmysły. Ciosy zadane nocą trudniej się goją, wspomnienia mocniej ranią, dawno wypowiedziane słowa celniej trafiają w serce, bo żadne inne słowa ich nie zagłuszają. Starzy wrogowie, dawno pokonani, nawiedzają nas pod osłoną nocy, burząc z trudem odzyskany spokój. Czekanie, które za dnia potrafimy utrzymać w ryzach, nocą wymyka się spod kontroli i staje się nie do zniesienia, ponieważ kochamy wtedy pełniej i bardziej nienawidzimy. Ale nie ma w tym nic złego, tak powinno być. Po co mielibyśmy żyć, jeśli nie po to, aby dotrzeć do sedna naszych uczuć? To wymaga odwagi, a odwaga nie rodzi się w tłumie. W tłumie rodzi się pustka. [fragment powieści] PÓŹNY DEBIUT I RĘCZNE STEROWANIE Pani Katarzyno – pochodzi Pani z „piszącej” rodziny. Czy myśl o zostaniu pisarką dorastała razem z Panią, czy też pojawiła się nagle w pewnym momencie życia? Mogłoby się wydawać, że w takiej rodzinie będzie to wręcz oczywisty wybór ścieżki życiowej – jak powstał Pani pierwszy literacki tekst i kiedy? KK: Rzeczywiście, pochodzę z artystycznej rodziny. Mój dziadek był malarzem, matka artystą grafikiem i tłumaczką poezji hiszpańskiej (nasze dzieci były przekonane, że Federico Garcia Lorca był ich wujkiem). Wszyscy stale coś pisali i wydawali: pamiętniki, podręczniki, dzienniki, reportaże. Ojciec, inżynier budowy okrętów i żeglarz-polarnik, napisał kilka książek o swoich wyprawach. Z kolei mąż i syn zajmują się malarstwem. W moim domu rodzinnym bywało wielu artystów, którzy nieraz do późnej nocy wiedli niekończące się dysputy o malarstwie, egzystencjalizmie, jazzie i filmowej nowej fali. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy postanowiłam, że zostanę tancerką klasyczną (którą ostatecznie, z powodów zdrowotnych, nie zostałam). Mimo pozorów artystycznej swobody i artystowskiej bohemy, przeszłam surową szkołę zarówno w domu, jak na sali baletowej i w teatrze, gdzie spędziłam całą młodość. Dość prędko dowiedziałam się, że bycie artystą to zobowiązanie i żmudna praca, a nie zwiewne marzenia, pozy i dolce far niente. Książki… Książek było w naszym domu więcej niż jakichkolwiek innych przedmiotów, moja matka mawiała, że mieszkamy kątem u naszych książek. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam pisać. Najpierw były wiersze. Podobało mi się, że słowa nabierają siły sprawczej, coś mi wyjaśniają, a jednocześnie pomagają ukryć się przed światem. Po studiach i okresie dziennikarskim przyszła kolej na pracę w wydawnictwach, przez 10 lat zajmowałam się również przekładami prozy, głównie angielskiej i amerykańskiej. To była dobra szkoła języka i stylu, mogę powiedzieć, że praktykowałam u najlepszych, tłumacząc takich prozaików jak Amos Oz, John Updike, Richard Russo. Ale na dobre zaczęłam pisać dopiero w Portugalii. To nie była tylko kwestia wolnego czasu, którego rzeczywiście miałam tam znacznie więcej, ale przede wszystkim uwolnionej od szumu codziennej rzeczywistości i własnego języka swoistej „otwartości na opowieść” – co zawsze lubiłam i co pobudzało moją wyobraźnię. Trochę tak jak u Karen Blixen, której przyjaciele podrzucali pierwsze zdanie, a ona bez namysłu podejmowała wątek i snuła dalej całą opowieść. W pisaniu to mnie najbardziej fascynuje: możliwość powołania do życia bytów i światów, które chwilę wcześniej jeszcze nie istniały. Czuję się wtedy jak w teatrze. Pani Julito, „Księżyc” to Pani debiut. Jakie doświadczenia z pisaniem miała Pani przed rozpoczęciem pracy nad książką? Czy myśl o zostaniu pisarką towarzyszyła Pani od dawna, czy pojawiła się nieoczekiwanie? Jakie są Pani dalsze plany literackie? JB: W filmie Bergmana „Sceny z życia małżeńskiego” Marianne czyta Johanowi z zeszytu (grubego, w czarnych plastikowych okładkach): „Odkąd tylko pamiętam, zawsze byłam posłuszna, zgodna, niemalże pokorna. Kiedy patrzę wstecz, przypominam sobie, że jako mała dziewczynka, miałam kilka gwałtownych wybuchów, kiedy z całą mocą podkreślałam swoją osobowość. Ale pamiętam również, że matka z przykładną surowością karała wszelkie takie odstępstwa od konwencji. Całe moje wychowanie, i moich sióstr, sprowadzało się do tego, żebyśmy były przyjemne. Z czasem odkryłam, że jeśli zachowałam w tajemnicy swoje prawdziwe myśli, natomiast potakiwałam i byłam przewidująca, to takie zachowanie było premiowane. Ojciec chciał, żebym została prawnikiem, jak on. Dałam kiedyś do zrozumienia, że najchętniej zostałabym aktorką. Lub, że chciałabym zajmować się teatrem. Pamiętam, że mnie wyśmiano”. Notowała sny, wspomnienia, refleksje… Słowa Mistrza przewyższają wszystko to, co chciałabym powiedzieć. Oddają moją drogę, nakreśloną przez życie. Zadebiutowałam; późny to debiut czy – spóźniony? Dokąd wiodą, stawiane po sześćdziesiątce, pierwsze kroki? Nie wiem, nie mam potrzeby mówienia wprost. Powrotu nie ma, ścieżka zarosła. Czekam na styczną literackich obrazów i moich, przeżywanych zza kulis, dni. Jest taki wiersz Morrisa Bishopa „Strofy ułożone w piątym rzędzie pośrodku”, znam go z przekładu Stanisława Barańczaka. Nie bawiąc się w metaforyczne odniesienia, zdecydowanie przypominam prelegenta z trzeciej strofy: „/…/ Który nie mogąc w ryzy ująć Chaosu kartek, już w połowie Odczytu grzmi: Rrrrrrreasumując…” Pani Katarzyno: pomijając kwestię formy i pracy w duecie, czym różniła się dla Pani praca nad „Księżycem” od pisania poprzednich książek? „Księżyc” różni się od Pani poprzednich powieści. Czy jest dla Pani przez to wyjątkowy, ważniejszy? Czy może wyznaczyć dalszy kierunek dla Pani pisarstwa? KK: Pisanie odbieram trochę tak jak podróż: z każdej książki, wiersza czy przekładu „wracam” zawsze z poczuciem, że to doświadczenie mnie zmieniło, poszerzyło moje widzenie świata, czegoś nauczyło. „Księżyc” nie był pierwszą próbą pisania dialogicznego, już wcześniej pisywałam rozmaite teksty z innymi autorami, ale niewątpliwie był najciekawszym eksperymentem, i to pod każdym względem, nie tylko objętości i czasu trwania całego procesu. Pisanie tak dalece wspólnej książki – bez rozdzielania na części czy wskazywania, co która z nas napisała – kazało mi zapomnieć o własnej optyce, a przynajmniej tę optykę na jakiś czas poszerzyć o spojrzenie równoległe, jakie proponowała Julita. Nie był to prosty rachunek matematyczny. Jednoczesne widzenie każdej sceny oczyma dwóch autorek zakładało dwie możliwości: albo mogłyśmy zdecydować, że owa dwoistość pozostanie widoczna, albo że będzie współgrać, jak w akustyce, „alikwotowo”, zacierając wyjściowy dwugłos, tak by obraz zyskał poszerzone brzmienie w ramach wspólnej skali. Co ciekawe, myśmy tego modelu nie ustaliły a priori, by następnie się go trzymać, tylko za każdym razem podejmowałyśmy odrębną decyzję: teraz zagramy razem, a teraz rozdzielimy głosy, zawsze dla dobra tekstu. Zapominając o sobie. Nie chodziło tu o ręczne sterowanie, tylko o zachowanie pewnej energii, jaką daje jedynie twórcza swoboda i prawo wyboru. Była to gra nie do końca synchroniczna, gdyby tak było, pewnie szybko byśmy się znużyły, przytakiwanie w sztuce nie jest dobrym doradcą. Najciekawsze było… czekanie na to, jak Julita zareaguje, co wymyśli, którędy pójdzie. Czy tak, jak ja to zaplanowałam, a może całkowicie odmienną ścieżką, o której wcześniej nie pomyślałam? To czekanie należało do reguł gry, dodawało dynamiki pisaniu, często nas same zaskakiwało. Uczyło zachowania dystansu wobec własnych pomysłów i akceptacji dla pomysłów drugiej strony. I nawet jeśli „Księżyc” nie wyznaczy, jak Pani to ujęła, dalszego kierunku mojego pisania, bo tego jeszcze nie wiem, to na pewno okazał się nieocenionym ćwiczeniem z „pisania ze słuchu”, rozpiętym gdzieś pomiędzy żywiołem „słyszenia głosów” a umiejętnością słuchania. WYSPA I JEJ METAFORA Dlaczego wyspa Sylt? Jakie doświadczenia, wrażenia czy też wspomnienia zadecydowały o umieszczeniu akcji akurat tam? KK: Odpowiedź może zdziwi, ale będzie prosta: bo z perspektywy 40-stopniowych upałów w Lizbonie, archipelag fryzyjskich wysepek na Morzu Północnym kojarzył się z przyjemnym chłodem. Z jasnością umysłu. Z pożądanym zachmurzeniem (zwłaszcza jesiennym), które pozwoliłoby nareszcie odpocząć oczom, zmęczonym białym żarem i nieskazitelnym błękitem nieba. Tak brzmiała moja odpowiedź na pytanie, które w pewnym momencie zadała również Julita. A dlaczego wyspa? Może dlatego, że wyspa to miejsce nasycone mitem, symboliką i magią? Metaforyczne! A może z powodu dobrze nam wszystkim znanej tęsknoty za miejscem, do którego chcielibyśmy uciec, żeby się ukryć-zaszyć-zniknąć, by pewne sprawy spokojnie przemyśleć? Wyspa ma w sobie coś z domu, zamyka, chroni, ale i odgradza. By się z niej wydostać, musimy przepłynąć morze. To mocny obraz, samo życie. A potem stało się tak, jak zwykle się dzieje, gdy trafimy w miejsce wcześniej obce, bo nieznane: zaczynamy je poznawać. I okazuje się, że zarówno samo miejsce, jak i losy jego mieszkańców tworzą sieć złożoną i kompletną. Wnikamy w dramatyczne sploty historii, natykamy się na sekrety i tajemnice, a nawet zbrodnie, o których sami mieszkańcy nie lubią mówić, ale uwielbiają plotkować. Powoli dostosowujemy ubrania do miejscowego klimatu, kupujemy szaliki i parasole albo słomkowe kapelusze i kolejny kostium kąpielowy. Otwieramy się na doznania, poznajemy nowe smaki i lokalne zwyczaje. Mnie to jakoś zawsze fascynowało: jak to się dzieje? Kiedy nas to ogarnia? W jaki sposób garść pobieżnych wiadomości, jak nazwa na mapie, położenie geograficzne, średnia rocznych opadów, informacje z przewodnika czy ceny biletów na środki lokomocji – uruchamia cały ten mechanizm wrastania? Co pozwala nam przeniknąć do wnętrza takiego z pozoru zamkniętego mikrokosmosu? Spędziłam 9 lat w Portugalii, to, o czym mówię, składało się na nasze codzienne doświadczenie. Wyspa Sylt była kolejnym takim punktem na mapie. Dziś jest „moją wyspą”. Początkowo namawiałyśmy się nawet z Julitą, że musimy tam koniecznie pojechać-popłynąć-polecieć, bo tego wymaga solidne podejście do warsztatu pisarskiego. Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna. Bo co będzie, jeśli się okaże, że nie odnajdę tam nastroju tej wyspy, którą stworzyłyśmy w wyobraźni? Co poczuję, gdy w uliczkach Westerlandu nie spotkam Johannesa i Vincenta, Rose i pani Bellitz, tylko samych obcych ludzi? JB: Nasze postaci nie istnieją, nie spotka Pani Igora w Mareil-Marly. Sylt – tak, ale że nigdy tam nie byłyśmy, wyspa opisana jest z pamięci. Tak, z pamięci, w którą zapadła „Matnia” Romana Polańskiego, tęsknota za mgłą, miłość do morza, słony posmak w ustach, niechęć do upału, drinku z parasolką, olejku do opalania, hamaku i nudy pod palmą. Przeciwstawienie dźwięków starego przeboju Kaomy i Cul-de-sac Krzysztofa Komedy. Prawda, jakie to proste? Z wielkim prawdopodobieństwem nasz Sylt nie istnieje. Przestrzeń, miasteczko, które pojawia się w „Księżycu” jest nie mniej ważne dla fabuły niż losy bohaterów. Trudno powiedzieć, że stanowi dla nich jedynie tło, można stwierdzić nawet, że mocno wpływa na decyzje, które podejmują, na ich nastroje, na zachowanie. Czy można powiedzieć, że wyspa jest jednym z bohaterów „Księżyca”? KK: Pisząc, zwykle skupiamy się na postaciach: chcemy, by czytelnik naszego bohatera pokochał, zrozumiał, zechciał się z nim utożsamić. Albo – jeśli jest to tzw. Zły – żeby go osądził moralnie, na własny użytek wyznaczając granice między prawem i bezprawiem. Powszechnie sądzimy, że w sztuce to bohaterowie na przykładzie swoich czynów i losów budują opowieść, odsłaniają sens życia, odkrywają tajemnicę, torując ścieżki dla nowych myśli i wyobrażeń. Ale wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy tę samą fabułę opowiedzieli wielokrotnie, lokując ją w kilku różnych miejscach, powiedzmy: w wielkim mieście albo gdzieś na prowincji, w górach albo nad morzem, gdzieś na końcu świata. Albo – na wyspie. Trochę jak w „Kwartecie aleksandryjskim”, tyle że punktem odniesienia byłyby miejsca, a nie jak u Durrella postaci, które kolejno przedstawiają swoje wersje tych samych wydarzeń. To ciekawe pytanie: jak bardzo miejsce nas zmienia, jak wpływa na nasze losy? I – co by było, gdyby wszystko wydarzyło się nie tutaj, tylko całkiem gdziej indziej. Z wyspą w „Księżycu” było jeszcze inaczej. Od początku jawiła nam się jako miejsce wyjątkowe – umocowana w rzeczywistej przestrzeni, była zarazem wyspą ze snu, swoistym „tu i teraz” dla naszej wyobraźni. Przystanią dla uciekinierów takich, jak Vincent, Rose czy Johannes, którzy przybyli na nią nie tyle z innych światów, co z dawnego życia. To ważne rozróżnienie: najtrudniej jest uciec od siebie, jeśli nie dokonamy zmiany w sobie, nowe miejsce niewiele zmieni. I tu dochodzimy do sedna: to samo dotyczy również samej wyspy, która istnieje naprawdę, ale z czasem stała się inna od tej prawdziwej, poprzez dopisanie jej innej historii. Tak jakby i sama wyspa – dzięki wprowadzeniu jej na scenę „Księżyca” – zaczęła wieść nowe życie. JB: Motyw małego miasteczka towarzyszy mi nieodmiennie. Piszę o nim na blogu W Altanie, u Ewy Marii Slaskiej na Wordpressie. Na niewielkiej przestrzeni ludzie wydają się sobie bliżsi, przyjaźni. Wydają. Inaczej, tragicznie czy wręcz groteskowo, mówią o tym „Matnia” i „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Pozornie łatwiej o interakcję, choć wszędzie toczy się ta sama gra, której celem jest zdominowanie przeciwnika, a przebieg doprowadzony do absurdu. Komuś wyspa kojarzy się z samotnością, wyobcowaniem, brakiem zrozumienia, oddaleniem, więzieniem. Ingmar Bergman tworzył na wyspie, wszystko zaczęło się od Fårö, od decyzji osiedlenia się w miejscu wymarzonym do szukania świętego spokoju, a przewrotnie przynoszącym nowe spojrzenie, niepokój twórczy, duchową odnowę. Dla pewnej Magdaleny, zwyciężczyni konkursu z pytaniem o metaforyczną wyspę i „Księżycową” nagrodą, jest niczym innym, jak ucieczką, miejscem do zaszycia się. Tylko czy można uciec przed samym sobą, dokądkolwiek byśmy nie pojechali, zabieramy ze sobą siebie. Wyspa to jedno ze złudzeń. Raj jest wyspą. Piekło również. Bo jak się mieszka na wyspie, to morze jest wszędzie. Wyspa jest pretekstem, okazją do tego, by spojrzeć na bohaterów, losy, przypadki z pewnego dystansu. Za chwilę znów przybliżyć zoom. Czy sama może być bohaterem, w jakiś sposób tak. Na pewno zna Pani biografię Tove Jansson autorstwa pani profesor Boel Westin: „zadziwiająco wiele osób snuje marzenia o wyspie”, pisze Tove w eseju On (Wyspa) z 1961. Wyspa równa się samotność i bliskość zarazem, otwartość i odizolowanie. To metafora wolności. Tove Jansson śniła o wyspie, o latarni morskiej, tej na Kummelskar. Wyspa, tam spróbuję innego życia… Dzisiaj wróciłam do domu z „Mężczyznami bez kobiet”, tak – Haruki Murakami. Niedzielę spędzę na zupełnie innej wyspie, już zaprosiłam na nią Jolantę Tubielewicz i „Historię Japonii”. Podobno w Niemczech zakwitły zimowe wiśnie, niebywałe. Miejsce akcji jest rzeczywiste, podobnie jak inne miasta, w których przebywają bohaterowie „Księżyca”. Czy dom Evy, bar lub szpital mają swoje rzeczywiste odpowiedniki? Na ile wierny oryginałowi jest obraz wyspy przedstawiony w powieści? A może w całości jest literacką fikcją? JB: Wystąpiłam przed szereg. Księżycowe domy, być może są, choć może nie stoją przy ulicach Westerlandu. Widzimy tylko to, co zauważamy. Potrafimy, mając oczy szeroko otwarte, odwrócić naszą świadomość od tego, co do nich dociera, znaleźć się myślą w całkiem innym krajobrazie niż ten, który się przed nami roztacza. Stajemy się w takich przypadkach ślepcami z wyboru. Jaki jest Pani Sylt, Magdaleno, jaka jest Pani wyspa – ta realna, i ta metaforyczna? Dom zbudowano z kamienia. Zabity deskami i zarośnięty niemal po okap łupkowego dachu, stał w cichym zaułku na obrzeżach miasta. Na furtce wisiała kartka: „Na sprzedaż”. Smagany północnym wiatrem od morza, był zamknięty na cztery spusty i wiele wskazywało na to, że od lat nikt do niego nie wchodził. Dawni mieszkańcy opuścili go w widocznym pośpiechu: na ganku zauważył przewrócone krzesło, na oparciu drugiego jakaś tkanina z powodu wilgoci niemal straciła strukturę. Furtka była zamknięta na przerdzewiałą kłódkę, zamek poddał się pod naciskiem ręki. Płatki rdzy posypały się na ziemię. Brodząc po pas w rumiankach, komosie i dzikiej marchwi, Vincent obszedł dom dookoła. Przetarł rękawem zakurzoną szybę i zajrzał do kuchni. Jakby aktorzy opuścili plan filmowy w pośpiechu, nie kończąc tego, co zaczęli. Na podłodze pod stołem leżał jeden sabot, pranie wciąż suszyło się na sznurku nad piecem, zasnute pajęczynami talerze i kubki stały na kuchennym stole. Drewniana łyżka, nóż, zapomniana lalka. Co mogło się wydarzyć, że dziewczynka nie zdążyła zabrać lalki? Odsunął się gwałtownie od okna. Wewnętrzny głos zarządził natychmiastowy odwrót, a on posłuchał go wyjątkowo potulnie. Lepiej nie dotykać miejsc, które tyle pamiętają, pomyślał. Nawet jeśli są to cudze domy. [fragment powieści] KK: Wspomniałam już o tym wcześniej: wiedzione poczuciem obowiązku, podeszłyśmy do tematu bardzo poważnie. Przestudiować odnośne mapy, kompendia i opracowania, rozkłady jazdy i połączenia lotnicze. Zweryfikować fakty i statystyki, dowiedzieć się jak najwięcej! Historia, geografia, ukształtowanie terenu i dna morskiego, turystyka, prądy morskie i klimat, flora i fauna. Róża westerlandzka została eksperymentalnie zasadzona w naszym ogrodzie (pięknie zakwitła), garstkę bisioru jeszcze w Portugalii zebrałam własnoręcznie z dwóch kilogramów muszli omułków jadalnych (Mytilus edulis), potem długo moczyłam w soku z cytryny i bieliłam na słońcu, zgodnie z instrukcjami znakomitej znawczyni tematu ze Szwajcarii, z którą w trakcie pisania nawiązałyśmy kontakt. Poznałyśmy też z Julitą smak herbaty fryzyjskiej, którą (koniecznie) należy posłodzić, mieszając skrystalizowanym cukrem oblepionym na długim patyczku. Brzmi to może dość zasadniczo, ale w praktyce było pasjonującym zajęciem, lokującym się gdzieś na pograniczu pracy dziennikarza śledczego i prywatnego detektywa. Natomiast domy, podobnie jak nasi bohaterowie, to czysta fikcja, naturalnie oprócz postaci historycznych, bo i takie w „Księżycu” się pojawiają, podobnie jak np. dworzec kolejowy czy klinika w Westerlandzie, które rzeczywiście można znaleźć tam, gdzie je umiejscowiłyśmy. Pozostałe miejsca? Licentia poetica, swodoba, na jaką pozwalają autorowi reguły fikcji literackiej. Chociaż… nadal w granicach pewnej rozsądnej wiedzy o świecie, bo przecież trudno sobie wyobrazić w tamtejszym klimacie dom zbudowany w stylu hiszpańskim czy greckim. Ale pomyślmy o tym inaczej: przecież Eva Waltzer nie mogłaby mieszkać w innym domu, prawda? A dom Vincenta? Wystarczy podsłuchać, co myślał on o życiu i kwestiach materialnych, byśmy stwierdzili, że dom, który kupił (i nigdy nic w nim nie zmienił ani nie wyremontował) jest doskonale spójny z jego osobowością. Przynajmniej nam się tak wydawało. No i jest jeszcze bar Johannesa. Każdy żeglarz i marynarz, każdy podróżnik czy pasażer statku albo promu zna takie bary, istnieją we wszystkich portach świata. Ledwie zejdziemy na ląd, trafimy tam od razu. To specyficzne miejsca, rozpoznawalne, z charakterem, miejsca, gdzie można spotkać starych znajomych bez umawiania się, zostawić dla kogoś przesyłkę lub wiadomość i wypić piwo na kredyt. Mamy nadzieję, że bar Johannesa spełnia wszystkie te warunki. STRONA W SPORZE Celowo nie pytam Pań o fabułę i zagadki zawarte w „Księżycu”, żeby nie zdradzić zbyt wiele czytelnikom. Chciałabym jednak zadać pytanie o bohaterów: każda z osób pojawiających się w książce ma własną historię, często przedstawioną w rozbudowany sposób. Mnie najbardziej zaintrygowali Vincent i Johannes. Czy któraś z tych postaci była dla Pań w jakiś sposób ulubioną, ważniejszą, czy któraś historia budziła więcej emocji niż inne? KK: No cóż, jak widać z Pani pytania, tego nie dało się ukryć! Oczywiście, miałyśmy swoich ulubieńców, a Vincent i Johannes niewątpliwie do nich należeli. Nie tylko dlatego, że prowadząc ich poprzez kolejne rozmowy, spotkania i wydarzenia, przywiązałyśmy się, przyzwyczaiły do ich obecności. Równie bliskie były nam ich poszukiwania i wątpliwości. Może to jest tak, że nie znajdując odpowiedzi na pewne zasadnicze pytania, łatwiej nam się z nimi uporać dzięki takiej projekcji na losy kogoś innego? Może wówczas wyraźniej widać, jakie były przyczyny i jakie mogą być skutki określonych wyborów życiowych? Tu nie chodzi o to, że Vincent czy Johannes przeżywali takie same rozterki duchowe jak ja, to byłoby zbyt proste. Mnie raczej chodzi o pewien wspólny mianownik takich poszukiwań. O podobne, że posłużę się sformułowaniem Dąbrowskiej, „przygody człowieka myślącego”. Dawniej pisarze byli, sama nie wiem, bardziej pewni siebie? Pisząc powieści czy opowiadania, przedstawiali własne koncepcje świata, jakby mówili: oto tak jest, taki jest porządek rzeczy. Współczesna literatura nic już nie stwierdza ani nie podpowiada, nie daje żadnych rozwiązań. Przypomina raczej zbiór pytań-bez-odpowiedzi, przede wszystkim dlatego, że świat zmienia się w tak zawrotnym tempie, iż nie znajdujemy już punktów stałych, a wszelkie definicje dewaluują się szybciej niż pieniądze, przemijają szybciej niż mody. JB: Jeśli teraz, po północy, będę dużo mowiła o Vincencie, Pani Magdaleno, znowu pojawi się we śnie. Bo ze snu przyszedł. Z uroku smutku urastającego do miana wyższej godności. Z akceptacji smutnej inteligencji u mężczyzny. Z afirmacji, jeśli wiem, co mówię. W stulecie urodzin Jeremiego Przybory i mojego szacunku do niezapomnianego twórcy, wręcz uwielbienia, obie postaci nałożą się, a tego mogę nie przeżyć. Mam na półce, znam na pamięć teksty kabaretów Mistrza, a także inne Jego książki: „Dziecko szczęścia”, „Ciociu, przestrasz wujka” i, jak Jeremi Przybora maluje słowem, tak Vincent szkicami, obrazami, wnikliwą obserwacją. Czasem milczeniem. Powściągliwie, niejednoznacznie, celnie, z nutą ironii, żeby nie powiedzieć lekkiego szyderstwa. A Johannes, uosobienie czegoś utraconego – czasu, ludzkich relacji, nadziei, iluzji, a jednocześnie skupiający ludzi wokół siebie, jak Pani myśli, Magdaleno, ma złudzenia, czy jest z nich, plasterek po plasterku, odarty? Z „Maga” Johna Fowles’a wiem, że: „W życiu każdego człowieka istnieje punkt zwrotny. Jest to chwila, kiedy człowiek musi sam siebie zaakceptować. Już nie chodzi o to, jakim ma się stać. Chodzi o to, jaki jest i jaki pozostanie”. Porównać Vincenta i Johannesa, ocenić ich historii, nie mogę, jestem stroną w sporze. ROZMOWA Z BERGMANEM Czytałam artykuły i wywiady, w których dziennikarze przywoływali w kontekście „Księżyca” skojarzenia z Bergmanem i Tarkowskim. Mnie forma, w jakiej prowadzona jest narracja, przypomina „Świat Zofii” Gaardera i „Bestię” Grødala: akcja przeplatana listami, rozważania na temat sztuki, kultury, filozofii, historii, pogłębiające portrety psychologiczne bohaterów i tajemnica, do której rozwiązania wydarzenia niespiesznie zmierzają – na ile świadoma i konsekwentna była taka właśnie literacka forma? Gdzie są źródła jej inspiracji? KK: Pomysł włączenia listów pojawił się chyba przy okazji rozmowy o Bergmanowskim poszukiwaniu prawdy i o maskach, jakie wszyscy mniej lub bardziej świadomie w życiu nosimy. Przymierzanie masek-osobowości to fascynująca gra, skomplikowana psychologicznie i emocjonalnie. Wtedy dobrze jest, gdy na horyzoncie pojawią się jacyś „inni”, choćby byli oni tylko tworami naszej wyobraźni. Ci fikcyjni bohaterowie są dla nas swego rodzaju szansą na oderwanie się od siebie samego, na stanie się przez chwilę kimś innym, na co w życiu nie zawsze mamy czas czy odwagę. W tym sensie to nie my jesteśmy autorkami listów w „Księżycu”, lecz nasze bohaterki, dwie siostry ukryte pod inicjałami J. i B. Zaproponowane porównanie, jakże ciekawe i zaskakujące – ze „Światem Zofii” Gaardera i „Bestią” Grødala (może warto by tu jeszcze dodać „Podróż Teo” Catherine Clement, zaraz wyjaśnię dlaczego, mimo że to książka przeznaczona dla młodszego czytelnika, lecz podobnie pomyślana) – wskazuje, że nasze poszukiwania duchowych ścieżek i własnego „kształtu wewnętrznego” zawsze prędzej czy później zaprowadzą nas w rejony filozofii (Gaarder), psychologii (Grødal) i religii (Clement). Potrzebujemy wskazówek, poszukujemy Mistrzów i Przewodników, dlatego pytamy. I dlatego czytamy. Z „Księżycem” było jednak trochę inaczej. Obie z Julitą należymy do pokolenia, które wiek formujący ma już dość dawno za sobą. I jeśli w naszej książce mimo to pada wiele pytań, wynika to z naszego przekonania, że na poszukiwania dróg duchowych i życiowych nigdy nie jest ani za wcześnie, ani zbyt późno. Może chciałyśmy się dowiedzieć, kim jesteśmy i jaki jest cel „tego wszystkiego”, jeśli o celu w ogóle możemy tu mówić? Ale równie możliwe jest, że chciałyśmy sobie odpowiedzieć na inne pytanie: skąd przychodzimy? Co stanowiło nasz punkt wyjścia w sensie kulturowym? I czy ówczesne tropy filozoficzne, artystyczne i duchowe okazały się na tyle ciekawe artystycznie i intelektualnie, że przetrwały próbę czasu? JB: Kiężyc skrywa cień Ingmara Bergmana, mroczność filozofii jego filmów. Wystarczy z uwagą przeczytać „Scenariusze”, przestudiować zawarte w nich komentarze Mistrza, by zdać sobie sprawę, że każda z przeczytanych książek, a przynajmniej większość, stanowi tylko jedno z niezliczonych możliwych rozwiązań konstrukcji, funkcji, miary wszechrzeczy. Mogłabym wobec „Księżyca” zastosować jedną za znanych mi metod statystycznych, przeprowadzić analizę wariancji, korelacji, a nawet dyskryminacyjną. Wyniki nanieść na wykres kołowy. Albo rozpłaszczyć, jak preparat żaby, przypiąć do deseczki małymi gwoździkami, przyglądać się, przeprowadzić wiwisekcję. Tak, wiwisekcję, bo „Księżyc” jest żywym organizmem, cały czas się zmienia. Nawet poprzez przeprowadzany właśnie wywiad, bo staje się Pani, Pani Magdaleno, jego współtwórczynią, nakładając na okładkę swoistą – z pytań i odpowiedzi złożoną – obwolutę. Księżyc, jak i jego przemiany, fazy, jest mi bardzo bliski, nadal odczuwam je głęboko. Dlatego nie nałożę na opowieść Katarzyny i moją algorytmu „tak-nie”, przejdę raczej, jak przez poemat, heksametrem. Proszę spróbować, Pani Magdaleno, jak ładnie brzmi… Warto zauważyć, że Bergman, Gaarder i Grødal to twórcy skandynawscy, germańscy. Akcja „Księżyca” rozgrywa się w Niemczech, ale fabułę spowija atmosfera typowa dla literatury nordyckiej. Czy sądzą Panie, że literatura danego kraju może mieć swój charakterystyczny język, rozpoznawalny klimat, określony rodzaj wrażliwości, albo nawet skłonność do określonej formy? Jak Panie sądzą – czyja twórczość wywarła największy wpływ na język i wrażliwość, którymi posługują się Panie podczas pisania? KK: Rzeczywiście, skandynawska aura dość mocno przenika naszą fryzyjską wyspę. Myślę, że dzieje się tak nie tylko z powodu geografii – do granicy duńskiej jest tam dosłownie kilka kroków (czy raczej: ruchów wiosłem). Znam Skandynawię stosunkowo dobrze, byłam w Norwegii, Danii, kilkakrotnie dłuższy czas przebywałam w Szwecji, w tym na stypendium w domu pracy twórczej na Gotlandii, tej samej, gdzie Tarkowski nakręcił „Ofiarowanie”; wtedy też wybrałam się na sąsiednią wyspę Fårö, żeby „poczuć” bergmanowską przestrzeń. Z jakiegoś powodu krajobraz, paleta barwna i poetyka tamtego świata przemawiają do mnie mocniej niż np. Iberia. Ale jest jeszcze coś. Mnie do pisania potrzebny jest pierwiastek tęsknoty za jakimś odległym czasem i miejscem, za czymś, co bezpowrotnie minęło lub z jakiegoś powodu jest nieosiągalne. Nieuchwytne. Skandynawia jest przesycona podobną nostalgią. Nie wiem, czy dzieje się tak z powodu morza, długiej mrocznej zimy czy dlatego, że ludzie tam mieszkają oddaleni od siebie, ale ta nostalgia i ból samotności są wyjątkowo obecne. Jesienią północna Fryzja tonie we mgle. Kontury się zacierają, brunatne liście są tak nasiąknięte wilgocią, że przestają szeleścić. Wilgoć wnika w mury domów, przenika do szpiku kości. A jeśli zdarzy się cieplejszy dzień, to noc będzie tym bardziej zamglona, a ranek wstanie w białych oparach. [fragment powieści] Chyba nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o książkę, która wywarła na mnie największy wpływ, ale Skandynawii na liście lektur zawsze było dużo: sagi islandzkie, „Krystyna, córka Lavransa”, „A lasy wiecznie śpiewają”, „Ptaki”, twórczość Laxnessa, „dorosłe” opowiadania Tove Jansson. Co ciekawe, jakoś nie dałam się uwieść ostatniej fascynacji skandynawskim kryminałem, ścieżki mniej uczęszczane wydają mi się bardziej mroczne niż najmroczniejsza zbrodnia sprzedana w milionach egzemplarzy. JB: Nabrałam komiksowego spojrzenia poprzez dziesiątki obejrzanych filmów. Wychowywałam się przez jakiś czas u babci w Warszawie, miałam wtedy 5 czy 6 lat. Babcia, zagorzała kinomanka, chcąc sama obejrzeć film, zabierała mnie do kina. To były takie filmy jak np. Felliniego. Na niektóre panie bileterki nie chciały mnie wpuścić i wtedy czekałam w kasie. Tam nauczyłam się pisać i czytać. Stąd później miłość do kina pozostała, z tego powodu spoglądałam na świat kadrami i dialogami. Ukrywałam to, podejrzewając, że ze mną coś jest nie tak. Ludzie inaczej pojmują świat, przyjmują go takim, jakim jest, rzucają się w wir wydarzeń, a ja gdzieś zawsze z boku z włączonym obiektywem – rejestruję. W naszej książce jak w kinie wyświetlają się filmy Ingmara Bergmana, wprowadzając w atmosferę skandynawskiej tajemnicy. Intryga książki chwilami przypomina ostateczną partię szachów z „Siódmej pieczęci”. Gdyby „Księżyc myśliwych” został sfilmowany, najbardziej przypominałby… Jak widać, odpowiedź na pytanie, czyja twórczość wywarła na mnie największy wpływ, jest prosta: Bergman, tak, zdecydowanie Bergman! Wizyta na wyspie Sylt
by Pharlap Trzy tygodnie temu Księżyc Myśłiwych dotarł do Melbourne... Przez ten czas zdążyłem przeczytać wiele pochlebnych recenzji na temat książki. Nie zaskoczyły mnie. Kattinkę i Juliczkę poznałem w blogosferze ponad 3 lata temu. Pisaliśmy wspólnie, nawet odbyliśmy kilka wspólnych wycieczek - po plaży i ulicach Sopotu, w centrum Melbourne, w Lizbonie. Przede wszystkim jednak czytałem ich wpisy - poetyckie, delikatne, nastrojowe. Nie zdziwiłem się, że nawiązały tak bliskie porozumienie, że zaowocowało. Napisały razem książkę. Napisały razem książkę? - zdziwiłem się. Recenzje są bardzo pochlebne - nie zdziwiłem się. Większość z nich poświęca sporo uwagi oryginalnej genezie książki - powstała na odległość, utkana w globalnej sieci łączącej Lizbonę z Gdańskiem. Wymiana myśłi w listach. Z jednej strony wydaje mi się to oczywiste, z drugiej - czy z tego może powstać książka? - prawie niemożliwe. Czytam... Nie potrafię analizować dzieła sztuki - książki, sztuki teatralnej, filmu, utworu muzycznego - odbieram je egoistycznie i subiektywnie. Jeśli chodzi o książki to albo w nich jestem, albo mnie nie ma. Na osobnej półce leży kilkadziesiąt książek, w których znajduję sobie miejsce. Spoglądam na nie codziennie z pewną tęsknotą - już tak dawno nie byłem w Egipcie z biblijnym Józefem, z Hansem Castorpem w Davos, z Marlowem w Kongo, na dworze Piotra Wielkiego, lista jest dość długa. Rzeczywistość atakuje - powstaje tak wiele świetnych książek. Wydaje mi się, że współcześni autorzy książek piszą lepiej niż ich poprzednicy, ale to dla mnie nie wszystko - pozostaje pytanie: czy jest tam dla mnie miejsce? Z recenzji dowiedziałem, że akcja książi rozgrywa się na wyspie Sylt. Zmroziło mnie. Na przełomie lat 1950/60 wyświetlano w Polsce film Urlop na wyspie Sylt - KLIK. Film o burmistrzu największego miasta na wyspie - Westerland - Heinzu Reinefahrt - kacie Powstania Warszawskiego. Kilkanaście lat później czytałem książkę Krzysztofa Kąkolewskiego - Co u pana słychać? - KLIK. Kulturalna rozmowa z kulturalnym Niemcem - w czasie wolnym gra na fortepianie utwory Mozarta i Beethovena. Kilka miesięcy temu znowu mnie zmroziło - w programie POLSAT News bardzo inteligetna i sympatyczna reporterka, pani Małgorzata Ziętkiewicz, zapowiedziała - proszę o uwagę, te informacje nie były nigdy publikowane - informacje o wojennej i cywilnej karierze H. Reinefahrta. Nie były nigdy publikowane? Teraz mnie to nie dziwi. Piszę wspomnienia i często poszukuję informacji o wydarzeniach z lat 1950-80. Nie ma - czasy słusznie zapomniane. Czy Kattinka i Juliczka wiedzą o Reinefahrcie? Na pewno wiedzą, ale poczułem się nieswojo - dlaczego na wyspie Sylt? Od czasów lektury Robinsona Cruzoe jeśli w wyspa to tylko w tropikach. Kattinka narzekała na upały w Portugalii - marzyła żeby się przenieść na chłodną wyspę. Dlaczego na wyspę Sylt? Spojrzałem na mapę... Dziwna w kształcie wyspa między Niemcami a Danią. Dziwna w kszałcie? Spojrzałem na mapę z właściwej dla mnie pozycji - od wschodu... Czy to wygląda jak wyspa? Raczej jak parząca meduza, albo jak trujący grzyb. Do tego ten haczyk po prawej stronie - wydało mi się, że kościsty palec zastukał w moje plecy. Dlaczego na wyspie Sylt? Pora zajrzeć do książki... Kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Spokój, rezygnacja. Tak pewnie powinno być jesienią na wyspie nad Morzem Północnym. Nagle list - pisze B do J - Wniosek? Na wyspie brakuje Dziewczyny. Aż podskoczyłem. Umberto Echo napisał, że jedyną absolutnie pewną prawdą jest fikcja literacka. Autor jest bogiem-stwórcą , który o stworzonym przez siebie świecie wie absolutnie wszystko, niczego tam nie może brakować. A tu jakieś naradzanie się? Być może to przyzwyczajenie do idei, że bóg jest mężczyzną - zaplanował na 6 dni i z niemiecką precyzją wykonał w terminie. A gdyby bóg był kobietą? Pewnie by się nieco spóźnił(a) a na pewno by się doradził(a) sąsiadki albo teściowej. A więc w książce są cytowane listy. Nie lubię zaglądać do cudzych listów. Jedynym wyjątkiem są Listy do pani Z, Kazimierza Brandysa. Bo też według mnie nie są to prawdziwe listy. Wprawdzie na początku autor się zastrzega, że: "Myśl, że mógłbym pisać dla siebie, napełnia mnie obrzydzeniem". I pisze, nie dla siebie, dla czytelników, ale listy pisane są chyba do siebie. Otworzyłem książkę na chybił trafił: "... był także pod moimi drzwiami, w starym domu (w Łodzi) na rogu Sienkiewicza i Przejazdu. - Pamiętam Twoją matkę - uśmiecha się - i konfitury ze śliwek. ...'Niedźwiedzie na ulicach Krotoszyna' - kto tu zostawił dzisiejszą gazetę? Tytuł u dołu szpalty, a pod nim napisane, ze niedźwiedzie uciekły z klatki w cyrku. Jeden zaatakował przechodzącego księdza, milicja musiała do nich strzelać. Krotoszyn mógłby się obejść bez niedźwiedzi; niedźwiedzie, a pewnie nie ma księgarni. - Tak, pamiętam - mówię kładąc paczkę Virginii w odpowiednim miejscu szpalty - doskonale pamiętam smak tych konfitur" - Kazimierz Brandys - Listy do pani Z, część II - 1959-60, list IV. Juliczko - słowo harcerza - ta książka sama z własnej woli otworzyła się właśnie w tym miejscu, na informacji z bliskiego Twemu sercu Krotoszyna. Teraz już z ciekawością czytałem kolejny list - "...pojawiła się Dziewczyna. W żółtej sukience i niebieskich trampkach." No nie - jak można wybrać się jesienią w żółtej sukience na daleką wyspę z jakąś niejasną misją? I do tego w trampkach? W jasnej sukience i trampkach? Do tego niebieskich? Oj ta dzisiejsza młodzież. Żółty i niebieski mogą iść w parze, jak na szwedzkiej fladze, ale żeby niemiecka dziewczyna? Jedyne usprawiedliwienie jakie znalazłem to fascynacja autorek (i Dziewczyny) szwedzką kinematografią. Szwedzka kinematografia i literatura. Znowu trudny kąsek do przełknięcia. Tak - Siódma pieczęć zrobiła na mnie duże wrażenie, ale to było głównie w kategorii grozy. Literatura - Cudowna podróż - Selmy Lagerloff - tak, tak. W Księżycu Myśliwych pojawia się brutalne przestępstwo - nasuwa mi się skojarzenie z Millenium Stiega Larssona - nie nie! Tylko nie to! Gdzie ja teraz jestem? Acha, na wyspie Sylt w towarzystwie osób, z którymi nie mam nic wspólnego, do tego w październiku. Bo tylko w październiku można mieć nad głową Księżyc Myśliwych (hunter's moon)... Za dnia rozglądam się za jakimś punktem zaczepienia. Oczywiście - bar Johannesa. Jest! Punkt zaczepienia - Rose - Angielka - dżinsy, bury sweter, botki do kostek, niesznurowane. Ta dziewczyna przynajmniej wie jak się ubrać na wyspę Sylt. Bo innnych rzeczy raczej nie wie - boże, co za gapa. Skąd ja ją znam? Nie wiem, ale wiem, że znam. Nareszcie czuję się w swoim żywiole. Tymczasem karty książki zaludniają się, zapominam trochę, że to książka, wydaje mi się, że słyszę rozmowy naszych znajomych. Znajduję więcej znanych mi osób. Jest i kilka nieznanych - patrzę na nie nieco podejrzliwie. Atrakcyjny mężczyzna, ale jakiś taki kręty i gładki, jak... wydra (otter), do tego nasmarowana oliwą. Stary, solidny Niemiec, który w wolnym czasie gra na fortepianie utwory Schuberta. Solidny Niemiec gra na fortepianie... to już było w tym wpisie - Heinz Reinefahrt - to nazwisko pojawia się wreszcie na kartach książki, oddycham z ulgą - autorki wiedzą to co ja. Wątek kryminalny - jest, ale tak jakoś na drugim planie. Zresztą w tej książce wszystko jest na drugim planie. Nie ma ostatecznych rozstrzygnięć, ani w wątkach sensacyjnych, ani w relacjach między bohaterami powieści. Przypomina mi się to co pisałem o autorze-bogu. Gdyby bóg był kobietą dał(a)by ludziom trochę luzu na ułożenie swoich spraw, na poznanie się, dogadanie. Najlepiej przy poisłku. Już słyszę tę krzątaninę w kuchni i to niecierpliwe prychnięcie - puy - pewnie niesforna grzywka znowu spadła na oczy. Wychodzę na plażę... ... na wydmie bliskiej o krok zawsze dalekiej przyglądam się źdźbłu trawy które pozbawione słońca staje sie granatowe jak morze w cieniach wieczoru... [Katarzyna Krenz, z tomu "Szukam Cię Morze", verde e azzuro] Więc to już wieczór? Wydaje mi się, że słyszę muzykę, jazz. Pasuje do tej książki. Autorki zgrabnie żonglują czasem i kolejnością wydarzeń - jak w muzyce synkopowanej. Krzysztof Komeda - Astigmatic - KLIK. Astygmatyzm - nieostry, zniekształcony obraz. Tak właśnie widzę to co było i to co jest. Spoglądam teraz na wyspę Sylt z innej strony, od zachodu, tak jak mogła ją widzieć Angielka Rose... Teraz przypomina mi kotwicę. A ten palec, ten po lewej, tak niemiły gdy był po prawej stronie, wydaje się kiwać przyjażnie - przyjdź bliżej, przyjdź. Chętnie będę tu zaglądał. Dziękuję Wam Kattinko i Juliczko. niedziela, 06 grudnia 2015, pharlap Komentarze kattinka33 2015/12/06 20:45:26 Pharlapie Drogi: co za recenzja, jakże trafna i dociekliwa, dziękujemy! Najdziwniejsze i najwspanialsze jest to, że odgadłeś nasze zasadnicze wątpliwości co do miejsca akcji. Miała być wyspa. Chłodna i północna. Pojawił się Sylt, z jakiegoś powodu, nie pamiętamy dokładnie, ale czy to ważne? Czasem coś zagra, i już. Ale potem przeżyłyśmy moment rozterki, Sylt zgrzytnął gorzką prawdą - w związku z bezkarnym życiem "kata Warszawy". Postanowiłyśmy się wyprowadzić, przenieść na Gotlandię, na przykład. Ale... z powodu tegoż kata Warszawy zostałyśmy. Bo nikt o nim nie pamięta, niewielu wie czy słyszało. Poczucie obowiązku. potrzeba wysłania sygnału? Już wiemy, że tak należało, odbieramy sygnały zwrotne. Podobnie rzecz miała się z morzem. Kryminały to dziś popularna forma literacka, nic nowego. Tyle że nam nie chodziło o samą intrygę, a właśnie - o morze, o którego obronie i ekologii wiele dziś się mówi, ale czy wiemy, jak to wygląda w rzeczywistości? Obie z Julitą mamy życiorysy, że użyję poetyckiej metafory, przepojone solą morską, nam naprawdę zależało. A w ogóle, całe to nasze pisanie to była świetna rozgrywka intelektualna, namiastka dobrej partii szachów. Jeszcze raz dziękuję, Pharlapie. julitczka 2015/12/06 23:07:19 Padłam. Ale mikołajek! Pharlapie, cóż za niezwykły wpis! Nie dlatego, że księżycowy. Mądry, świetnie napisany, fakt goni prawdę. Podążam za Twoim tokiem myślenia, coraz to jestem zaskakiwana. Takiej niespodzianki nie spodziewałam się, Mistrzu. Absolutnie. Reasumując - musisz pisać książkę, zdecydowanie. Nie masz odwrotu! Po drodze, jeśli będziesz akurat się wybierał na dwór Piotra Wielkiego, daj, proszę, sygnał. Zabiorę się z Tobą. "Listy do pani Z" Kazimierza Brandysa stały w domu na półce. Ojciec zwrócił mi uwagę na cytowany fragment. Wtedy przyjęłam go jak sójka za morze: "i kuzyna z Krotoszyna", teraz przeżywam inaczej, głębiej. Pharlapie, dziękuję za pięknego mikołajka, najpiękniejszego pod słońcem. Pod księżycem. pharlap 2015/12/07 03:28:16 Kattinko, Juliczko - dziękuje Wam bardzo za miłe słowa. Poczułem dużą ulgę, bo przyznam sie, że gdy wypuściłem ten wpis poczułem pewne obawy. Bo to nie jest recenzja, to nie jest o Waszej książce tylko o tym jak ja się do niej zabierałem - jak pies do jeża. Pominąłem całkowicie temat ekologii, samotności, tragicznego rozstania, miłości i jeszcze wiele innych. O tym nie potrafie pisać, ale to do mnie trafiło - dlatego znalazłem sobie miejsce na tej wyspie, w tym barze, w Waszej książce. Dziękuję Wam za te chwile razem, które nadal trwają. http://waltanie.blox.pl/2015/12/Wizyta-na-wyspie-Sylt.html Żeby kupić komuś książkę, która sprawi obdarowanemu radość, trzeba wiedzieć coś o jego gustach i upodobaniach. Warto wybadać wcześniej, co takiego ofiarę zachwyciło w ostatnich miesiącach, jaki jest ofiary ulubiony tytuł, jaka pozycja budzi w niej nostalgiczne wspomnienia. Pamiętacie ten odcinek „Przyjaciół”, w którym Chandler kupił Kathy wczesne wydanie „Aksamitnego królika”? Ano właśnie.
„Księżyc myśliwych” to październikowa nowość Znaku – magiczna, malarska powieść z mroczną tajemnicą w tle, której akcja rozgrywa się na niemieckiej wyspie Sylt. Spodoba się tym, którym przypadł do gustu „Świat Zofii” oraz fanom nawarstwiających się zagadek i sekretów. Na uwagę zasługują dobrze odmalowane portrety psychologiczne bohaterów i listy, którymi przeplatana jest narracja. Kto jest ich adresatem? Kto jest nadawcą? Warto się tego dowiedzieć. Recenzji książki i wywiadu z autorkami spodziewajcie się na blogu już niebawem! http://tattwa.pl/2015/11/rzeczowniki-prezenty-na-mikolajki.html ROZMOWY WŚRÓD PRZYJACIÓŁ by Juliczka GDZIE ONI SĄ? Zadzwoniła dzisiaj Marylka z Gorzowa: "Byłam w Matrasie, pan księgarz długo szukał "Księżyca myśliwych", nie tu, tu także nie, o, jest! W zakamarku piątej półki w trzecim rzędzie. Zróbcie coś z tym!" Ba. Marylka dołączyła do klubu posiadaczy "Księżyca myśliwych". Obiecała fotografię książki w niezwykłych gorzowskich okolicznościach przyrody, na ulicach miasta, w jej ogrodzie. "Ale to jak spadnie śnieg, bo teraz w nim nie ma". Zdjęciem podeprze działanie Wojtka, uradował mnie niespodzianką. Księżyc wisi zatem i nad Cieplicami. W Berlinie u Ewy Marii, w Malborku u Krysi i Andrzeja, u Joanny w Bielkówku, u Janusza w Krotoszynie, u Krysi w Ełku, u Zosi i Eliszki w Warszawie, u Krzysztofa w Gdyni, u Basi, Agi i Gosi. U Ciotuchny, Włosz.czy.zny, Kanadyjki, bo to nie tylko papierowe wydanie, ale i e-booki. Po naszym spotkaniu autorskim rozbłyśnie też nad domami wspaniałych gości, którzy je uświetnili swoją obecnością, dodali spotkaniu splendoru, nadali wyjątkową rangę. "Dzień dzisiejszy na wyspie - listopadowo mroczny, a za chwilę już grudniowy i przenikliwy - coraz częściej obrasta przeszłością., tak jak muszlami obrasta kadłub statku pod wodą. Przeszłość pojawia się pod różnymi postaciami, rzadko jednak widzimy ją wyraźnie jako całość. Częściej obraz jest fragmentaryczny i zatarty, tym trudniej odczytać tropy, rozpoznać ślady. Jeszcze trudniej odtworzyć chronologię zdarzeń. Ślady, ślady." - fragment "Księżyca myśliwych", który powędrował również za morza i oceany. Do Niny w Ameryce, do Edmunda w Brazylii, na Wyspy Brytyjskie, a nawet do Australii. - Jaka szkoda, że nie będę obecny na waszym spotkaniu autorskim - napisał Pharlap (cytuję z pamięci, która to...). Ależ byłeś, Pharlapie, fanki szalały, kwiaty, kwiaty. http://waltanie.blox.pl/2015/12/GDZIE-ONI-SA.html Dwie autorki, dzielące je tysiące kilometrów, dwa lata, niezliczona ilość listów, brak spotkania. W ten oto sposób powstało niezwykłe dzieło, jakim jest Księżyc myśliwych autorstwa Katarzyny Krenz i Julity Bielak. Co więcej, tak również narodziła się fikcyjna, fryzyjska wyspa Sylt, na której rozgrywa się akcja powyższej pozycji.
Opowieść zaczyna się niewinnie. Dzień jak co dzień na wyspie Sylt. Do szpitalu zostaje przywieziony pobity młody mężczyzna. Na oddziale nocny dyżur kończy właśnie pielęgniarka - Eva Waltzer. W drodze powrotnej wstępuje jak zwykle na poranną kawę do restauracji Johannesa. Pozornie każdy z mieszkańców zajmuje się swoimi codziennymi obowiązkami. Jednakże spokój wyspiarzy zostaje zakłócony. Po pierwsze wcześniej nadmienionym wypadkiem. Po drugie pojawieniem się nowych postaci. Wstał trochę zbyt gwałtownie. Za dużo pytań. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku miał rację. Pytania są niebezpieczne, dotykają, odsłaniają prawdę, budują więzi. Pociągają za sobą następne pytania. A on nie był gotowy. fragment powieści, s. 97 Komisarz Herzog z pomocą Vincenta - przyjaciela i jednego z mieszkańców wyspy - próbuje rozwikłać sprawę pobicia młodego mężczyzny, który z niewiadomych powodów przyjechał na wyspę. Co więcej, policjant stara się połączyć w racjonalną całość inne wydarzenia, mogące mieć wspólną oś. Z dnia na dzień śledztwo okazuje się coraz bardziej zawiłe i sięgające dosłownie w głąb morza. Kluczowe stanie się rozwiązanie zagadkowej śmierci na morzu męża Evy Waltzer - Thomasa. Jego córka, Sophie, również zniknie bez śladu. Jaką tajemnicę skrywa fryzyjska wyspa Sylt? Czy Herzog ją rozwiązane i przywróci zakłócony nagle spokój? Przekonajcie się sami. Księżyc myśliwych to niewątpliwie nader interesująca pozycja. Jest to książka-zagadka, która łączy cechy dobrej powieści z intrygującym kryminałem. Podstawę starannie nakreślonej historii stanowi północny klimat - wraz z morskim krajobrazem, wyspiarską atmosferą oraz kulturą. Autorki nie tylko świetnie oddały tenże klimat, lecz również postanowiły przedstawić czytelnikowi nieco odmienną formę kryminału. Zręcznie połączyły różne formy narracji, tworząc w konsekwencji bardzo różnorodne i ciekawe dzieło. Żywioł morza to potężna siła: zagarnia statki, pochłania ofiary, pożera setki metrów lądu, plaże, wydmy, domy. Drzewa łamie, a nawet wyrywa z korzeniami. Sztormy zmiotły z powierzchni takie miasta jak Westerland czy Łeba; te współcześnie istniejące to kolejne wcielenia, odbudowane obok tamtych zatopionych, na pewniejszym gruncie, choć nadal blisko morza. fragment powieści, s. 114 Na pochwałę zasługuje również warstwa tekstualna oraz obecność licznych odniesień do innych tekstów kultury czy też postaci. Biorąc pod uwagę fakt, iż książka powstała na odległość, jest ona nader spójna. Co więcej, obecność dwóch autorek, a zarazem dwóch pomysłów na powieść, sprawiła bez wątpienia, że jest ona jeszcze bardziej ciekawa i dogłębna. Widać to chociażby w interesującym portretowaniu bohaterów czy też w zręcznie utkanej z wielu nici opowieści. Całość zachwyca, intryguje i na długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Reasumując, jestem pod ogromnym wrażeniem talentu obu autorek i tego, jak doskonałe dzieło stworzyły, pisząc je na odległość. Co więcej, Księżyc myśliwych to ogromne bogactwo, zarówno treści, formy, jak i odniesień do innych tekstów kultury oraz znaczących postaci. Przede wszystkim jednak jest to intrygująca i absorbująca pozycja z kryminalnym wątkiem w roli głównej. Zdecydowanie polecam! http://www.aleksiazka.blogspot.com/2015/11/recenzja-katarzyna-krenz-julita-bielak.html by Ania Szczurek Nikogo nie muszę przekonywać, że Wydawnictwo Znak to jedno z moich ulubionych. Ich książki przeważają na mojej półce, mając rywala jedynie w dwu innych oficynach. Wydawane przez nich publikacje kupuję od lat, z rzadka doznając zawodu. Nieuniknionym jest zatem zachęcanie Was do zakupów książek z ich oferty. Nie mam na myśli jedynie zbliżających się świąt, wszak ich zasoby są tak wielkie, że nadadzą się właściwie na każdą okazję. W ramach projektu Dream-list books proponuję Wam jedną: Światowy Dzień Walki z Książkofobią. Do tej kategorii wybrałam dziesięć tytułów, które - w mojej opinii - powinny wyleczyć ze strachu przed czytaniem niejednego opornego. Oto co Wam proponuję: Opowieści o niewidzialnym - Eric-Emmanuel Schmitt Drzwi do szczęścia - Richard Paul Evans Oskar i Pani Róża - Eric-Emmanuel Schmitt Księżyc myśliwych - Katarzyna Krenz, Julita Bielak Olivier i zeszyt z marzeniami - Sally Nicholls Nie jetem seryjnym mordercą - Dan Wells Dziennik - Anne Frank Małe cuda - Cheryl Strayed Czarny ogród - Małgorzata Szejnert Cholonek - Janosch Jak widzicie wybrałam pozycje wpisujące się w różne kategorie, by z łatwością można było wybrać coś do każdej grupy wiekowej, reprezentującej odmienne zainteresowania;) Poza leczeniem zlęknionych, mam coś do zaproponowania także tym, którzy już czytają. I to pasjami. Przed Wami kolejne dziesięć tytułów, które musicie znać. Wszystko w ramach kategorii WyZNACZam trendy. 13 bajek z królestwa Lailonii - Leszek Kołakowski [teraz wydana ponownie w obłędnej formie!] Księżyc myśliwych - Katarzyna Krenz, Julita Bielak Szczygieł - Donna Tartt Dźuma w Breslau - Marek Krajewski Szum - Magdalena Tulli Tragedie - Szekspir Traktat o łuskaniu fasoli - Wiesław Myśliwski O pięknie - Zadie Smith Najgorszy człowiek na świecie - Małgorzata Halber Atlas: Doppelganger - Dominika Słowik Jak pewnie zauważyliście, w obu listach powtarza się jeden tytuł: Księżyc myśliwych. Nie jest to przypadkowe: uważam, że jest to książka, nad którą absolutnie każdy powinien się pochylić. Na jej recenzję przyjdzie jeszcze czas, póki co zostawiam Was z informacjami Wydawnictwa na jej temat. Już one powinny rozwiać Wasze ewentualne wątpliwości. Więcej TU: http://shczooreczek.blogspot.com/2015/11/wyznaczam-trendy.html Powieść w klimacie skandynawskim
by Izabela "Renax" Łęcka Przyznam szczerze, że nie zauważyłabym premiery tej książki, gdyby nie Book-me-a-cookie. Książka bierze udział w akcji Dream-list-books, o której pisałam w poście sprzed kilku dni: rekomendującym książki: Książki na Dzień Seniora i Dzień Singla. Chciałam ostatnio przeczytać jakiś kryminał, sensację, słowem coś wciągającego i w miarę lekkiego, więc po tę książkę sięgnęłam z ochotą. Ukazała się ona 5 października tego roku 2015, miesiąc temu w wydawnictwie Znak. Jest to książka dedykowana księżycowi myśliwych, czyli niedawno obserwowanemu zjawisku krwawego księżyca. Spodziewałam się więc lunatyków, zabijających w poświacie księżycowej, ale nie. Jest to coś innego, ale równie ciekawego, a nawet bardziej. Bo książka liczy sobie 500 stron. Książka to dzieło dwóch kobiet. Katarzyna Krenz to doświadczona pisarka, autorka czterech powieści: Księżyc myśliwych, Krolowa pszczół, Lekcja tańca, W ogrodzie Mirandy. To była dziennikarka radiowa i tłumaczka (Updike, A. Oz, J. Bayley czy R. Russo). Jest też poetką i malarką. Julita Bielak to debiutantka. Jest to ich wspólne dzieło. Akcja rozgrywa się na wyspie Sylt, wyspie w Niemczech na Morzu Północnym. Oto zdjęcie z tej wyspy, wygrzebane w sieci. Oddaje klimat książki: bezkresną przestrzenią i tą samotnością chatki. Zdjęcie z tej wyspy: http://en.sylt.de/typo3temp/pics/orte-list-bz_c1a127438f.jpg Mamy grupę bohaterów, kilka osób, w których życie wkrada się zamęt. Nastrój tej wyspy w książce przypominał mi mój ulubiony serial z dawnych lat 'Przystanek Alaska'. I tu, i tu mamy bohaterów w różnym wieku, z różnym bagażem życiowym, którzy swoje w życiu przeszli i na wyspie, wśród dzikiej natury próbują ułożyć sobie życie na nowo, spokojniej, troszkę bezwładnie. Jest słomiana wdowa, jest przetrącony przez życie malarz matematyk, niewidomy barman, trzydziestolatka w ciąży, porzucona przez kochanka, samotny emerytowany księgowy, i matka z milczącym synem. Bohaterem jest też morze i natura: deszcz, wiatry i dzika przyroda. Jest ona wybawieniem i pułapką. Nagle pojawia się zmiana. Katalizator. Ktoś zaginął, ktoś został pobity, pojawia się tajemniczy paparazzi o czarze włoskiego uwodziciela, pojawia się studentka szukająca chłopaka, i chłopak, szukający nie wiadomo czego. Coś się rozwiązuje, a coś innego komplikuje. Pojawią się tez neonaziści i zbrodniarz wojenny oraz piractwo przemysłowe. Wszystko, cała akcja wciąga swoim urokiem niespieszności, takiego klimatu skandynawskiego, z trylogii Millenium, i z filmów Bergmana. Wydaje się, że autorkom udało się wydobyć istotę uroku tamtych dzieł. Może bardziej kryminałów niż filmów. Widzimy bohaterów poddanych przyrodzie, na tyle w grupie, żeby czytelnik musiał zastanawiać się nad wzajemnymi relacja,i, i na tyle samotnymi, żeby każdy z nich musiał sam rozprawić się ze swoim życiem. Mnie dodatkowo zauroczyły listy do J. pojawiające się pod koniec każdego rozdziału. Są one inne niż treść fabuły, ale o niej mówią, ją komentują i analizują. Daje to wrażenie postmodernizmu, czyli prądu w literaturze, akcentującego podwójną fikcyjność literatury. Powieść ma pokazywać sobą, swoją strukturą, że jest powieścią, tworem umysłu pisarza. Mieliśmy więc 'Beniowskiego' (jeszcze nie postmodernizm, ale dygresji tam było sporo), mieliśmy 'Kochanicę Francuza' i 'Imię róży'. Tutaj też inicjały piszących sobie listy mylą, po treści mamy wrażenie, że to komentarze pisarskie. Wprowadzają one klimat filozoficzny, mówią na temat geografii i topologii, o postaciach z książki i o filmach Bergmana. O ile na początku widać, ze piszące do siebie listy są zewnętrzne wobec akcji, niezaangażowane, to stopniowo postacie je pochłaniają. Wciągają. I już nie wiemy, czy akcja pochłania autorki tych listów, czy to listy angażują akcję. Świetnie skonstruowane niedopowiedzenie, i wiele filozofii. A listy, piękne, takie starodawne. Powiem jeszcze, że w końcu czytelnik dowiaduje się, kto te listy pisał. I będzie to zaskoczenie. Książka jest troszkę zaskakująca poprzez te listy, ale i poprzez samą fabułę. Jest ciekawa, ale nieprzewidywalna. Jest to książka ciekawa, bo wciągnięcie się w akcję nie opiera się na krwawych scenach, ale na polubieniu bohaterów, takiej magii miejsca. Coś jak 'Przystanek Alaska'. Tak, polecam tę książkę. Będziecie zdziwieni, ale i 'wciągnięci przez książkę'. Jest to wspaniała propozycja na długie jesienne wieczory. 7 gwiazdek http://literackie-zamieszanie.blogspot.com/2015/11/katarzyna-krenz-julita-bielak-ksiezyc.html http://sztukater.pl/ksiazki/item/16761-ksiezyc-mysliwych.html
by Uleczkaa38 Dwie kobiety, dwie pisarki, dwa różne spojrzenia na literaturę i otaczający je świat.. - jedna niesamowita, magiczna powieść! Tak zapewne mogłoby by brzmieć hasło reklamowe książki "Księżyc myśliwych", autorstwa Katarzyny Krenz i Julity Bielak. Książki, którą napisały dwie nieznające się wcześniej autorki, zaś efektem tej pracy stało się dzieło monumentalne, niepowtarzalne, lawirujące pomiędzy tym co ludzkie, a tym co nienazwane, niepojęte, ponad wymiarowe.. Poznajmy zatem bliżej tę wyjątkową powieść, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. "Księżyc myśliwych" to wielowątkowa, wielowymiarowa i niezwykle barwna opowieść o małej wyspie na Morzu Północnym o nazwie Sylt, i jej wyjątkowych mieszkańcach. Jesień, czas zimnych sztormów, pochmurnego nieba, złowieszczo i zarazem pięknie świecącego księżyca na nocnym niebie. W tych oto okolicznościach na wyspie zostaje odnaleziony młody mężczyzna z wypaloną swastyką na ciele, który cierpi na amnezję i nie wiem kim jest. W tym samym czasie na pojawiają się na wyspie tajemniczy reporter i młoda kobieta, poszukująca swoich bliskich. Thomas, Eva, Sophie, Cyryl, Kurt.. to bohaterowie tej historii, którym to przyjdzie zmierzyć się z bolesną przeszłością, zbrodnią i zaskakującą prawdą. Powieść Katarzyny Krenz i Julity Bielak to literatura wyższych lotów, w której fabuła, akcja i emocje ustępują pola metafizyce. To książka o wielu twarzach, licznych odwołaniach do literatury, kina, sztuki oraz poezji.. Lektura tej książki to niezwykła wyprawa na mroczną, tajemniczą i zimną wyspę gdzieś na środku morza, na powierzchni której to nic nie jest pewne, znane, zwyczajne i takie, jakim być powinno. Natura, siła żywiołu i nieubłagane tryby losu żądzą tym skromny kawałkiem świata, zaś mieszkający tam ludzie stają się tylko drobnymi marionetkami w rękach nienazwanej mocy.. To książka, jakiej dotąd w polskiej literaturze nigdy nie było i chyba długo też nie będzie.. Niepokojąca i zarazem tak bardzo piękna. Pod względem gatunkowym mamy tu do czynienia z czymś absolutnie nowym, nienazywalnym, wymykającym się wszelkim regułom. Powieść historyczna, historia obyczajowa, magiczna baśń i mroczna opowieść o świecie.. Znajdziemy tutaj każdy z tych gatunków, które łącza się w jedną, litą skomplikowaną całość. Skąpa w dialogi, postacie, poboczne wątki, bogata zaś w emocje. Emocje nie wynikające z działania ludzi, lecz z najzwyklejszego istnienia, bycia, życia na tej wyspie. Czerń morza, złowieszczy szum fal, zapach morskiej bryzy i poświata księżycowego światła znaczą tutaj i mówią o wiele więcej, aniżeli słowa, czyny, decyzje.. I owszem, jest pewna zbrodnia, kryminalna zagadka, tajemnica do poznania i ludzkie namiętności.., ale wszystko to stanowi jakby tylko tło dla opowieści o wyspie. Z pewnością lektura tej książki nie należy do najłatwiejszych, najprostszych, najszybszych. Początek stanowi swego rodzaju wprowadzenie, balansujące na tym co teraz, i na tym co wydarzyło się dawniej. Nie koniecznie możemy liczyć tutaj na pomoc autorek, które jakby zostawiają nam samym odnalezienie się w tym świecie i zrozumienie jego praw. Potem jest już zdecydowanie łatwiej, kiedy to poznajemy postacie tego dramatu, ich życiowe drogi, zaś wydarzenia rozgrywające się na Sylcie nabierają tempa.. Choć pojęcie "tempo" w tym przypadku ma także wyjątkowe znaczenie, gdyż w książce tej nic nie pędzi z zawrotną prędkością, bo i po co.. Czas ma tutaj zdecydowanie drugorzędne znaczenie, o czym doskonale przekonujemy się wraz z kolejnymi stronami lektury. I gdy już wydaje się nam że rozumiemy i wiemy dużo, to następuje taki moment, że wszystko to znów traci na swym znaczeniu, a my sami ponownie musimy skupiać się na tym, by zrozumieć tę opowieść i ten świat.. I szczerze mówiąc, to jest po prostu fascynującym i wyjątkowym odczuciem dla czytelnika. Dla mnie jest to kwintesencja literatury. Wielką wartością tej opowieści jest miejsce, w którym została ona osadzona. Sylt to wyspa istniejąca naprawdę, o której na próżno szukać wzmianek w dziennikach, prasie czy też przewodnikach turystycznych. I właśnie takim miejscem jest wyspa w tej opowieści - zapomnianym przez świat, ludzi, być może i Boga.. Czytając i zarazem poznając po raz pierwszy w życiu to miejsce, czułam się jak na fascynującej wycieczce, które budzi we mnie wielkie emocje - od ekscytacji i ciekawości począwszy, a na strachu skończywszy. To inny świat, inni ludzie, inne życie, którego chyba jednak nie chciałabym być uczestnikiem na co dzień.. Równie ważną i świetnie zarysowaną stronę tej powieści są jej bohaterowie. To ludzie na pozór zwyczajni, tak naprawdę jednak kryjący w sobie zupełnie inną twarz, tę zdecydowanie bardziej mroczną. Nie są oni dobrzy, prawi, bohaterscy, lecz mimo wszytko dają się lubić. Może właśnie za tę swoją zwyczajność.. Kurt, Cyryl. Sophie.. - każdy z nich jest inny, wyjątkowy, niepowtarzalny..., ale jednak jest coś, co ich łączy. To Sylt, który był, jest lub właśnie staje się ich domem.. To twardzi i charakterni "ludzie morza", o których to opowieść jest niezwykłym i fascynującym doznaniem. Książka obu autorek to także niewątpliwy ukłon w stronę klasyki literatury i kina. Klasyki w jak najlepszym wydaniu, odwołującej się do dokonań takich mistrzów jak Ingmar Bergman, Wiesław Myśliwski czy też chociażby David Lynch. Wszyscy oni reprezentowali i wciąż reprezentują nurt opowieści surrealistycznej, w której tajemnica i nadzwyczajność odgrywają najważniejszą rolę. Tak też dzieje się i w przypadku tej książki, w której nic nie jest proste i zwyczajne. Odkrywanie tych smaczków, odniesień i nawiązań jest bardzo przyjemnym doświadczeniem, które pozwala nie tylko cieszyć się wielkością tej lektury, ale także przywoływać w pamięci emocje towarzyszące spotkaniom z tamtymi twórcami i ich dziełami..::) "Księżyc myśliwych" to literacka uczta dla smakoszy słowa, którzy odnajdą tutaj wszystko to, co w literaturze najsmaczniejsze i najważniejsze. Emocje, mądra historię, aura tajemnicy i niedopowiedzenia, piękny język i nieszablonowość, która emanuje z każdej strony, każdego zdania i każdego słowa. Katarzyna Krenz i Julita Bielak stworzyły wyjątkową powieść, która na trwałe wpisze się w kanony i historię polskiej literatury XXI stulecia. Polecam i życzę udanej czytelniczej wyprawy na Sylt. by Charlotte Andell Cześć! Niedawno Joanna z Book me a Cookie, we współpracy z Wydawnictwem Znak, zaprosiła mnie do pewnej akcji, związanej z Whish- listami. Ciekawi? Zapraszam do rozwinięcia :) Akcja #księżycmyśliwych (rozpoczęta #27października) polega na stworzeniu dowolnej wish-listy. Dlaczego? Bo to świetna zabawa! Który książkoholik nie ma zeszytu bądź skrawka papieru z setkami książek do przeczytania? Rynek wydawniczy aż pęka w szwach, a każda nowo wydana książka intryguje i kusi ( o ile jest w naszym guście) to sprawia, że nie da się przejść obojętnie koło księgarni, a na sercu robi się ciężko kiedy z tak szerokiego pola możemy wybrać tylko jedną lekturę. Nie bez powodu powstały tagi typu "100 książek które chcę przeczytać", albo "Do przeczytania zanim umrę". No właśnie - ja postanowiłam stworzyć wish-listę z okazji... życia. Tak, dobrze przeczytaliście. Życie to coś niesamowitego i kruchego. Kiedy tylko idea czytania pojawiła się w moim życiu, uległo ono zmianie. Teraz dzień bez książki to dzień stracony. W tym całym biegu i stresów związanymi ze szkołą i tryliardoma innymi sprawami, moment z ulubioną lekturą i kubkiem herbaty bądź kawy to idealny sposób na relaks. 1. Wybacz mi, Leonardzie - Matthew Quick Niedawno skończyłam książkę "Prawie jak gwiazda rocka" tego autora i z ręką na sercu mogę stwierdzić, że to jedna z najlepszych książek dla młodzieży którą czytałam w tym roku. "Wybacz mi, Leonardzie" opowiada o chłopaku który w dniu osiemnastych urodzin ma zamiar rozliczyć się z przeszłością, Goli głowę na łyso, szykuje prezenty dla przyjaciół i planuje zemstę na szkolnym prześladowcy. Jestem niezwykle ciekawa tej książki - bo już czuję, że będzie niezapomniana! 2. Eleonora&Park - Rainbow Rowell To jedyna książka z listy, którą czytałam. Nie mam jej jednak na swojej półce, nad czym ubolewam, ponieważ ta historia bardzo mile mnie zaskoczyła. To świetna opowieść o dorastaniu i pierwszej miłości - który nie zawsze ma szansę przetrwać. 3. Dotyk Julii - Tahareh Mafi Czuję się jak ostatnia osoba na ziemi, która nie przeczytała jeszcze tej książki. Widzę ją dosłownie wszędzie! Intryguje mnie, co takiego kryje się w środku - dlaczego jest tak uwielbiana i skąd jej fenomen? Historia Julii, która zabija dotykiem jest na mojej liście do przeczytania od bardzo dawna - mam nadzieję, że już wkrótce sama się przekonam ( lub nie) o jej wspaniałości. 4. Niezbędnik obserwatorów gwiazd - Matthew Quick I kolejna książka Matthew Quick'a. Po rewelacyjnej książce o Amber Appleton postanowiłam, że do końca tego roku muszę przeczytać każdą książkę tego autora wydaną w Polsce. Główny bohater to milczący nastolatek któremu radość daje tylko koszykówka i obserwowanie gwiazd z ukochaną Erin. Sam opis tej książki sprawia, że nie mogę doczekać się jej lektury. To definitywnie moje klimaty i rany! Jak ja już chcę ją przeczytać! 5. Księżyc Myśliwych - Katarzyna Krenz, Julita Bielak O tej książce jest ostatnio głośno w blogosferze. Serio. Wszędzie #pełnomyśliwych. Ja polskich autorów zwykle nie czytam. Jednak jest coś w okładce i opisie tej książki co sprawia, że jestem nią zaintrygowana. Brzmi to trochę na kryminał, trochę na powieść obyczajową a wszystko to skąpane w tajemnicy. I chociaż na razie nie czytam takich książek to w przyszłości może być to świetna lektura. Książki wybrałam nie bez powodu. Kiedy człowiek żyje pełną parą, potrzebuje czasem usiąść i po prostu zanurzyć się w lekturze. Można ujrzeć książkę i przejść koło niej obojętnie. Ale czasem jest tak, że jakąś zauważycie i czujcie, że na was wpłynie - czy to pozytywnie czy negatywnie. Ja dokładnie to poczułam przy wyborze tych książek. I to po nie chętnie sięgnęłabym w momencie "zatrzymania". Jakie książki Wy polecilibyście dla żyjących pełną parą? Jak wiele książek znalazłoby się na waszych wish-listach? Czytaliście którąś z wybranych przeze mnie lektur? Koniecznie dajcie mi znać w komentarzach :) Zaczytanego! Charlotte W komentarzach m. in. : Lord Victor12 listopada 2015 18:54 Żadnej z wymienionych przez Ciebie książek jeszcze niestety nie czytałem :( Najbardziej intryguje mnie jednak "Księżyc myśliwych" :D Tyle o tej książce głośno, że aż jestem ciekaw czy faktycznie jest taka dobra :P Poczytamy, zobaczymy :D Pozdrawiam :) mybooktown.blogspot.com
Zakochana w książkach12 listopada 2015 19:45 "Dotyk Julii" - są różne opinie, ja bardzo cenię pióro Tahereh Mafi. "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" - cudowny i poruszający, ale jest niczym w porównaniu z przeszywającym i dającym do myślenia "Wybacz, mi Leonardzie" :) Przy tych książkach "Eleonora & Park", choć urocza i przyjemna, wygląda nieco słabo ;) A "Ksieżyc myśliwych" - pierwsze słyszę :0 Dziwne, bo regularnie czytuję blogi książkowe i z nowościami raczej jestem na bieżąco, niemniej jednak zaintrygowałaś mnie :) Miłego weekendu (bo już prawie-prawie piątek!). Pozdrawiam cieplutko! Charlotte Andell12 listopada 2015 20:40 Uwielbiam takie komentarze :D Dziękuję i wzajemnie :* Mirya 9113 listopada 2015 10:21"Eleonora i Park" nie podobała mi się aż tak... Za to "Dotyk Julii' warto zacząć dla kolejnych tomów przynajmniej :P I "Księżyc myśliwych" okazał się strzałem w dziesiątkę - cudowna książka! Pozdrawiam, http://magiel-kulturalny.blogspot.com/
raven13 listopada 2015 22:50 Uwielbiam "Eleonorę i Parka". Zdaję sobie sprawę, że opinie na temat tej książki są podzielone – jedni kochają, drudzy nienawidzą. Ja należę do tej pierwszej grupy, ta powieść niesamowicie mnie urzekła. Ojej, jest ktoś poza mną, kto nie czytał "Dotyku Julii". Już myślałam, że dosłownie wszyscy mają tę książkę za sobą :D Powieści Quicka bardzo mnie intrygują, niedługo mam zamiar przeczytać "Prawie jak gwiazda rocka", mam nadzieję, że spodoba mi się tak samo jak tobie ;) "Księżyc Myśliwych" też ostatnio wszędzie widzę. Chyba muszę sięgnąć po tę książkę, bo będzie za mną chodzić do końca życia :D Jeśli chodzi o moją listę to jest ona bardzo, baaardzo długa, ale w czołówce na tę chwilę znajdują się na pewno "Niebo jest wszędzie", "Byliśmy łgarzami" i "Stalowe serce". Rozpisałam się trochę :D pozdrawiam ;)
http://my-life-in-bookland.blogspot.com/2015/11/ciesz-sie-zyciem-i-czytaj.html ...szukamy czegoś dla nastolatek Kilka dni temu pisałem swoje propozycje tytułów, które można polecić do lektury prawdziwym facetom, ale przyznam się Wam, że akcja zaproponowana przez przezWydawnictwo Znak i Joasię z bloga Book me a cookie, na tyle mi się spodobała, że postanowiłem zrobić jeszcze druga listę życzeń/rekomendacji. Tym razem zainspirowały mnie zbliżające się urodziny mojej starszej córki. Co można podsunąć do czytania 15-latce? Na razie w ramach prezentu zabrałem ją do Escape Room, bo strasznie polubiliśmy tę zabawę (może znowu o niej napiszę), dostała grę na konsolę, ale pewnie i książkowego coś znajdzie w swoich prezentach. Buszując po propozycjach ZNAKu nawet byłem zaskoczony, że tych pozycji dla ciut młodszych czytelników mają całkiem sporo, a wiele z nich to naprawdę fajne, kilkutomowe serie. Zwykle przeglądam ich ofertę pod swoim kątem, a do młodzieżówek zaglądam rzadziej. Zapraszam więc do zapoznania się z moimi rekomendacjami, wyborem. A może Wy byście jeszcze coś do tej listy dorzucili. Zbliżają się Mikołajki, potem Święta Bożego Narodzenia, może warto już teraz pomyśleć nad pomysłami na prezenty? Książki ucieszą każdego! Wishlist - idealne dla nastolatki: 1. Nic bardziej mylnego - Radek Koterski - pamiętacie internetowe Polimaty i ciekawostki jakie wynajdował Koterski? W książce znajdziecie 50 ciekawych mitów, które autor na naszych oczach obala 2. Świat równoległy - Tomek Michniewicz - kolejna postać, która znana jest nie tylko z książek, ale i z programów telewizyjnych. Tym razem trochę inne spojrzenie na miejsca, które wydaje nam się, że świetnie znamy 3. Gastrofaza - Mary Roach czy czytanie o tym co się dzieje w przewodzie pokarmowym może być fascynujące? Zdecydowanie tak! 4. Rzeczy ulotne - Neil Gaiman Autor, który od lat czaruje swoja wyobraźnią, tym razem w zbiorze opowiadań 5. Tajemny ogień - C.J. Daugherty, C. Rozenfeld autorka znany z sagi "Wybrani" (patrz niżej) powraca z nową serią, tym razem ciut więcej historii, ale magia, uczucia i przygoda pozostają elementami stałymi 6. Szeptem - Becca Fitzpatrick otwarcie sagi, która zachwyca nie tylko nastolatki, ciekawe połączenie romansu i fantasy 7.7 razy dziś - Lauren Oliver bestseller zarówno w Stanach jak i u nas. Jak to jest przeżywać ten sam dzień wciąż od nowa? 8.Wybrani - C.J. Daugherty zapomnijcie o sadze "Zmierzch", teraz wszyscy czytają o elitarnej szkoły z internatem. Oto Akademia Cimmeria i jej sekrety 9.Niezbędnik obserwatorów gwiazd - Matthew Quick Pamiętacie "Poradnik pozytywnego myślenia"? Autor ma wyjątkowy talent do pisania rzeczy oryginalnych, ciepłych, wzruszających i mądrych zarazem. 10. Księżyc myśliwych - Katarzyna Krenz, Julita Bielak moja córka (ale nie tylko ona, chyba większość nastolatek) uwielbia klimat tajemnicy i choć miałem trochę dylematu, czy ta powieść nie będzie dla niej zbyt trudna (bo sam jeszcze jej nie znam), uznałem, że warto zaryzykować, bo to chyba jedna z ciekawszych pozycji wydanych tej jesieni. Najbardziej niepokojąca powieść tego roku? To by się mojej córce na pewno spodobało! http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/11/dream-read-list-cz-2-czyli-szukamy.html |
O książce piszą:Kliknij tutaj, aby edytować. Archiwum:
Maj 2017
Categories
Wszystkie
|